XVI Rajd Szlakiem Wilków – relacja

 

Start

 

Wyruszyliśmy wieczorem 19 października z Lublina wynajętym busikiem. Dwadzieścia osób, wszystkie miejsca zajęte. Podróż przez Zamość i Zwierzyniec trwała trochę - w tym roku rozpoczynaliśmy trasę od Rozkopanej Górki k. Osuch. W tej okolicy nocowaliśmy kilka lat temu podczas XII rajdu.

Po dwóch godzinach jazdy dotarliśmy wreszcie na miejsce i wysiedliśmy zgodnie ze wskazaniem GPS-a na skrzyżowaniu szosy z gruntową drogą. Nocna trasa w założeniu nie kryła niespodzianek, miała być łatwa. Prowadziła na zachód wzdłuż oznaczonego na mapie szlaku, przez Młyn Kozaka, gdzie miał być mostek na Szumie, potem przez Machową Górkę, a dalej równolegle do Tanwi. Mieliśmy ominąć wsie: Szostaki, Pisklaki i Kulasze, zbliżyć się do Tanwi i znaleźć miejsce na nocleg. Według mapy (i zdjęć satelitarnych) na ten cel nadawała się niewielka piaszczysta plaża nad Tanwią i pobliski lasek w okolicy miejsca Remizki. Ale nic nie jest dokładnie tak, jak na mapie...

Cóż z tego, że na mapie jest zaznaczony szlak i jakiś mostek, kiedy nikt tamtędy nie chodzi i nie jeździ? Nieużywane łąki dawno pozarastały. Droga biegnąca przez sosnowy lasek wyprowadziła nas na „dzikie pola”. Brnęliśmy przez nie w ciemnościach wśród chaszczy nawłoci, szukaliśmy drogi prowadzącej na most. Niestety nie było ani drogi, ani mostu. Po półgodzinnym bezskutecznym poszukiwaniu skręciliśmy na południe, równolegle do Szumu, czymś, co wyglądało na drogę. Przynajmniej były tam ślady pojazdów. Kilka kilometrów niżej miał być most. Wyjeżdżona wśród nawłoci droga stała się szersza. Minęliśmy jakieś zabudowania i wreszcie przeszliśmy przez most na Szumie. Dalej wyraźna droga prowadziła przez pola wzdłuż Tanwi.

Szło się dobrze. Pogoda była wyśmienita, rześkie powietrze i lekki wietrzyk dopingowały do ruchu. Humory także były wyśmienite. Szybkim krokiem pokonaliśmy dwadzieścia kilka kilometrów, omijając po drodze wsie. Przekroczyliśmy trakt na Lipowiec i weszliśmy w las. Ostatnie kilometry troszkę już się dłużyły, więc wypatrywaliśmy miejsca na nocleg. Przecięliśmy niewielkie wzgórze, taki wał, oddzielający naszą drogę od Tanwi, i skręciliśmy w kierunku rzeki. Trasa zgodna z planem, według mapy i GPS-a, wkrótce miała zaprowadzić nas do wybranego miejsca noclegu. Niestety, nie było tak, jak na zdjęciach. Brzeg Tanwi okazał się mało gościnny. Nie było tam piaszczystej plaży, ani sosnowego lasku. Pod nogami kłębiła się mokra trawa i zasieki płożącej jeżyny. Na nic, to nie jest miejsce na nocleg.

Zawróciliśmy w las. Na wzgórzu biegła droga, od niej odchodziły boczne. Przecież nie będziemy nocować przy drodze! Na szczęście Janusz wypatrzył niewielkie obniżenie terenu, taką zaciszną kotlinkę wymoszczoną liśćmi. W sam raz miejsce. Rozłożyliśmy się tam i choć droga biegłą nieopodal, a nawet w nocy przejechał nią traktor i jakiś samochód, byliśmy niewidzialni. Spożyliśmy kolację i zasnęliśmy snem zmęczonego wędrowca.

 

Dzień drugi

Śniadanie zjedliśmy szybko, czekał nas dystans czterdziestokilometrowy, a większą część tej trasy zamierzaliśmy pokonać jeszcze za dnia. Nie było więc czasu na marudzenie. Początkowo cofnęliśmy się wczorajszą trasą na wschód, ale wkrótce skręciliśmy na północ. Trasa z założenia omijała rozległe bagniska. Nie zamierzaliśmy ich forsować. Nie tym razem. Ani mapa, ani satelitarne zdjęcia, ani zasięgnięte informacje, raczej do tego nie zachęcały. Na zdjęciach bagna budziły respekt, wyglądały na trudne i ponoć rzeczywiście takimi były. Nie mieliśmy ani czasu, ani specjalnej ochoty, aby sprawdzać, na ile są nieprzebyte. Po drodze i tak czekało nas przejście przez Czarną Ładę, więc i tak będzie mokro. Może kiedyś specjalnie wybierzemy się na te bagna.

Szło się dobrze, pogoda nam sprzyjała. Po drodze napotykaliśmy grzyby, lecz nie zbieraliśmy ich. Tutejsze lasy okazały się bardziej wilgotne od Janowskich i grzyby wyrosły mimo suchego lata. Mijaliśmy piękne drzewostany świerkowe i jodłowe. Na skrzyżowaniu leśnej drogi z szosą Aleksandrów – Smólsko pożegnaliśmy trzech kolegów, którzy musieli wrócić wcześniej. Poszli w kierunki Biłgoraja. Trudno, nie zawsze można wybrać się na trzy dni. Tuż obok był parking leśny. Skorzystaliśmy z zainstalowanego tam stołu i ławek, by zrobić krótką przerwę na posiłek. Dłuższy postój planowaliśmy dopiero za wsią Wolaniny. Wpierw jednak trzeba było przejść Czarną Ładę i jej dolinę, aby wydostać się na Górę Łączyskową, którą zamierzaliśmy odwiedzić.

Przez cały czas poruszaliśmy się zgodnie z zaplanowaną trasą. Wkrótce zeszliśmy z traktu na leśną dróżkę, a dalej już, trzymając się kierunku północnego, linią oddziałową bez problemów podeszliśmy do Czarnej Łady. Na mapie to przejście wyglądało na mokre, jednak takim nie było. Nie w tym roku. Przebrnęliśmy przez chaszcze i wyszliśmy na drogę. Tu znowu zrobiliśmy przerwę na rozpoznanie. Według mapy i zdjęć lewy brzeg rzeczki płynął w tym miejscu pod wysokim lasem, po drugiej stronie była... łąka? Bagno? Nie wiadomo. Na zdjęciach trudno było odróżnić czy zarośnięta chaszczami dolina jest sucha czy zabagniona. Mieliśmy się o tym dowiedzieć wkrótce.

Rzeczka okazała się zbyt szeroka by ją przeskoczyć. Woda w niej była wysoka i mętna i prawie nieruchoma. Wyglądało, że jest tam przynajmniej po szyję. Na kąpiel nikt nie miał ochoty - konieczny był jakiś mostek. Przy drodze leżało kilka ściętych drzew, wystarczyło odrąbać boczne gałęzie i znieść je na dół. Ten trud okazał się niepotrzebny. Kilkadziesiąt metrów niżej leżała gruba kłoda przerzucona w poprzek przez rzeczkę. Grzesiek i Janusz szybko przeszli na drugą stronę i stwierdzili, że zarośnięta trzciną dolina jest zalana wodą. Woda sięgała wyżej butów, a nam nie bardzo chciało się moczyć, tym bardziej, że nie było to konieczne. Czarna Łada nie jest dużą rzeką, a lato było bardzo suche. Nie powinno być tu tyle wody, chyba że...

Chyba że spiętrzyły ją bobry. Ruszyliśmy więc w dół rzeki na poszukiwanie bobrowej tamki. Szybko znaleźliśmy wpierw jedną, a potem drugą. Woda przelewała się przez nie z szumem małymi kaskadami. Tamki były jednak zrobione z cienkich gałązek i patyków - zbyt słabe, by po nich przejść na drugą stronę. Niżej tamek poziom wody był już zwyczajny, taki do połowy uda, wystarczyło więc zdjąć spodnie i buty. A kto nie chciał się moczyć w zimnej wodzie, mógł pójść jeszcze sto metrów niżej i skorzystać z kilku ułożonych przez kogoś drągów.

Łąka po drugiej stronie okazała się sucha, a trzcina na niej wykoszona, więc przeszliśmy prze nią komfortowo. Szybko weszliśmy w las w rejonie Góry Łączyskowej. Za nią była szosa prowadząca do wsi Brodziaki. Góra Łączyskowa to kilka leśnych wzgórz porośniętych starym sosnowym lasem. Obok bagna, a raczej tren podmokły, na którym właśnie przeprowadzano ścinkę. Na drodze minęliśmy traktor i robotników leśnych. Drzewa ścinano po prawej stronie drogi, dla nas nie stanowiło to więc problemu. Nasza trasa prowadziła na północ – północny zachód, szlakiem na Wolaniny.

Dość szybko dotarliśmy do wsi, przecinając po drodze małą rzeczkę Ratwicę, znaną nam z drugiego rajdu, tym razem przeszliśmy grzecznie przez mostek. Wolaniny to kilka gospodarstw, a dalej szosa w kierunku Biłgoraja przez Teodorówkę. Tu pożegnaliśmy Ola, Arka i jego syna, musieli wrócić wcześniej. Chłopak bez problemu dał radę przejść wczorajszy przeszło dwudziestokilometrowy odcinek, a także dzisiejsze dwadzieścia kilometrów. Sporo, jak na dziesięciolatka. Zaliczył nocleg i wodną przeprawę. Będzie z niego dobry rajdowiec.

Za Wolaninami skręciliśmy z szosy leśną drogą na północ. Trochę drogami, trochę przełajem doszliśmy do wsi Wola Duża. Z internetowej informacji wynikało, że jest tam wybudowany zajazd: Karczma Na Woli. Postanowiliśmy odwiedzić to miejsce, wpaść na „browarogodzinę”. Przez telefon upewniliśmy się, że karczma jest czynna i że nas nie wygonią, pomimo zaplanowanego wesela. Gościnni gospodarze nie tylko nas nie wygonili, więcej, czekał tam na nas nakryty obrusem zastawiony stół, naszykowany na czternaście osób. Szok! Rozejrzeliśmy się po eleganckim wnętrzu sali. Jakoś nie pasowaliśmy do tego miejsca... Wybraliśmy stoliki na świeżym powietrzu, tam błoto z naszych butów nikomu nie przeszkadzało. Nie zabawiliśmy tam zresztą długo. Szybko uwinęliśmy się z posiłkiem (i piwem) i wyruszyliśmy w dalszą trasę zanim dojechała przed zajazd kolumna weselnych samochodów. Przekroczyliśmy szerokie tory i szosę i pomaszerowaliśmy w kierunku północno zachodnim w kierunku Girczy i Rap Dylańskich.

Zaznaczone na mapie ścieżki zarosły, więc większość dalszej trasy pokonaliśmy brnąc na przełaj przez miękkie mchy, między krzaczkami bagna i łochyni. Wyszliśmy w końcu na asfaltówkę, przecięliśmy ją i zaczęliśmy się plątać pomiędzy zabudowaniami, stawami i płotami. Trzeba bało trafić na przejście przez rzeczkę Osę. Istniejące drogi nie pasowały do tych na mapie, więc waypointy w GPS-sie niewiele nam tu pomogły. Zmierzchało. Ta plątanina w terenie zabudowanym denerwowała. W końcu udało się znaleźć przejście. Przekroczyliśmy dolinę Osy i wyszliśmy na trakt prowadzący na północ. Dalej mogliśmy iść po ciemku.

Ta część trasy miała być już łatwa, bez przeszkód i niespodzianek. Teren podnosił się i było sucho. Przez wydmowe wzgórza porośnięte sosnowym lasem prowadziło wiele dróg i traktów, nieważne więc było, którą z nich wybierzemy. Szliśmy szybkim krokiem trzymając kierunek północny. Gdzieś po lewej leżały Lisie Góry, na których kiedyś nocowaliśmy. Tym razem planowaliśmy dojść dalej na północ, do Radzięckiego Lasu. Ostatnie kilometry znów się dłużyły, mieliśmy w nogach czterdziestkę. Do ostatniego zaznaczonego waypointa zostało kilkaset metrów. Dokładne miejsce noclegu nie było ważne: miało być w Radzięckim Lesie, tam, gdzie będzie dobrze. I takie miejsce znaleźliśmy na wzgórzu wśród sosen. Każdy przygotował sobie legowisko, i zadaszenie, gdyż ciepła pogoda sugerowała opady. Po kolacji dość szybko zapadliśmy w sen.

 

Dzień trzeci

W nocy rzeczywiście padało, a nawet wiało trochę, jednak każdy z nas dobrze się zabezpieczył i nie pomoczyło nas. Gdy tylko się rozwidniło, zwinęliśmy się, zjedliśmy śniadanie i raźnym krokiem pomaszerowaliśmy na wschód. Szliśmy szybko, na azymut, pomiędzy sosnami po miękkim puszystym mchu. Po drodze mijaliśmy grzyby, nikt ich jednak nie chciał zbierać. Zgodnie z planem wyszliśmy w Ignatówce na asfalt. Przecięliśmy szosę i dalej znakowanym szlakiem ruszyliśmy na wschód w kierunku Kajetanówki. Szlak jednak nie był dokładnie oznakowany, a może nam się za bardzo spieszyło, dość, że do Kajetanówki dotarliśmy brnąc na przełaj przez wzgórza, pomiędzy tarninami. W Kajetanówce skorzystaliśmy ze studni i uzupełniliśmy wodę.

Dalsza trasa prowadziła szlakiem przez roztoczańskie wzgórza na wschód, przez Lipowiec do Zwierzyńca. Niektóre podejścia były „prawie jak w Bieszczadach”, więc po drodze zrobiliśmy co najmniej dwa odpoczynki. Do Zwierzyńca dotarliśmy w południe. Ostatni odcinek prowadził przez bukowy las, piękny o tej porze roku. Ale las się skończył i wyszliśmy na asfaltową szosę. Koniec.

Należało jeszcze dotrzeć do przystanku, a wcześniej jeszcze wpaść na piwo. Okazało się niezbyt dobre, dobrze smakowało za to ciasto: szarlotka, sernik i placek z wiśniami, a wszystko podane na ciepło. Rozkład jazdy autobusów był nieaktualny, nie chcieliśmy więc czekać na bezpośrednie połączenie z Lublinem, którego mogło nie być. Kiedy podjechał busik do Zamościa, w dodatku praktycznie pusty, skorzystaliśmy z okazji. Z Zamościa musieliśmy już wracać różnymi busami, do jednego nie zmieściliśmy się. W Lublinie byłem o siedemnastej. Kolejny rajd Szlakiem Wilków zakończył się. Trudny nie był. Przeszliśmy nieco ponad 80 km praktycznie na sucho. Do zobaczenia na trasie w przyszłym roku. Gzie? Może znów w Puszczy Solskiej?



Andrzej