XVII Rajd Szlakiem Wilków – relacja
Dzień pierwszy Startujemy tak, jak w poprzednich latach, w piątek po południu. Wynajęty bus zabiera nas z miejsca zbiórki. Jedziemy do Nadrzecza. Po drodze przecinamy strefę deszczu – będzie mokro? Cóż, zobaczymy. Nie ma złej pogody. Na miejscu mijamy zabudowania, wyskakujemy z busa i wchodzimy w las. Tam czekamy chwilę na kolegów z Warszawy, którzy dojechali indywidualnie na miejsce startu. Jest nas wszystkich czternastu. Deszcz został za nami, tu nie pada. Fajnie. Jest ciepło i bezwietrznie. W sam raz. Wyruszamy. Dzisiejszy nocny odcinek trzeba przejść uważnie, trasa jest kręta; prowadzi na przemian raz w kierunku wschodnim, to znowu na południe. Po drodze należy ominąć wsie: Rapy Dylańskie, Wolę Dużą i Bukownicę, trzeba także uważać, by nie wplątać się w bagna. Po prostu nie należy się spieszyć i pilnować wskazań GPS. Droga początkowo wydaje się łatwa, prowadzi szlakiem, ale szlak dobrze znakowany nie jest i już na samym początku idziemy „trasą alternatywną”. Nic, drobna korekcja. Po prostu nie trzeba się spieszyć. Bez problemu osiągamy Rapy Dylańskie i także bez problemu odnajdujemy zejście z szosy. Wieś i cywilizacja za nami. Leśną ścieżką omijamy rozległe bagnisko – w ciemnościach nie widzimy go. Dalej skręcamy na południe. Idzie się dobrze, idziemy szybkim krokiem zatrzymując się na kilka minut mniej więcej co godzinę. W lesie jest parno, pachnie ściółka grzybowym, leśnym zapachem. Trasa prowadzi plątaniną dróżek i trzeba bardzo pilnować wskazań GPS. Przecinamy asfaltówkę, skrajem omijamy Wolę Dużą, przecinamy torowisko i dalej leśnymi ścieżkami idziemy na południe i południowy wschód. Omijamy niewielkie bagienko (też niewidoczne w ciemnościach) i skręcamy na wschód. Wyraźny leśny trakt prowadzi w kierunku Bukownicy. Dochodzimy do niej dość szybko. Omijamy wieś, przecinamy kolejną asfaltówkę i zagłębimy się w las. Po drodze są dwie leśne rzeczki: Kiełbasówka i Ratwica. Nie zamierzamy się moczyć – skorzystamy z mostków. Przecinamy tę pierwszą, trochę przy tym mocząc nogi w pobliskim mokradełku i skręcamy na wschód. Leśna droga wyprowadza nas na szerszy trakt, którym idzie się szybko długim krokiem, lecz mniej wygodnie – trakty są dobre dla pojazdów, nie dla pieszych. Na szczęście to już końcówka, schodzimy z traktu, skręcamy w leśną ścieżkę. Doga prowadzi dokładnie na wschód, wznosi się coraz bardziej i wchodzimy na Łysą Górę (244 m n.p.m.). Finał. Przeszliśmy niecałe 30 km idąc średnio nieco ponad 5 km/h. Jest jeszcze przed północą. Szukamy dogodnego miejsca na nocleg. Starodrzew sosnowy z niewielkim drugim pięterkiem, mech i ściółka. Nie ma wiatru, więc może być. Trochę nierówno, ale jak się wyzbiera patyki jest dobrze. Między sosnami można rozpiąć plandekę na wypadek deszczu. Jest dobrze.
Dzień drugi Nie padało. Noc była ciepła, lecz bardzo wilgotna i wszystko przesiąkło wilgocią z opadającej mgły. Jemy szybkie śniadanie, dzisiejszy odcinek jest długi; jak się gdzieś zaplączemy, może wyjść nawet 50 km. Pierwsze kroki na azymut, potem chwytamy kierunkowy szlak – granicę oddziałów. Idziemy skrajem rowu, wąską ścieżką, na którą ktoś nie wiadomo po co porzucił ścięte gałęzie. Te sterty gałęzi zagradzają drogę co jakiś czas i przeszkadzają w szybkim marszu. Po drodze mijamy grzyby, jest ich sporo, ale nie mamy czasu na zbieranie. Nie ta okazja. Ścieżka krzyżuje się z leśnym traktem, który prowadzi w kierunku Górecka Kościelnego. Po drodze mijamy grzybiarzy, a dalej kolejne patrole harcerzy, którzy prowadzą jakąś grę terenową. Dobrze, że komuś się chce pracować z młodzieżą. Przed Góreckiem skręcamy na południe. Według mapy ma tu być przejście przez Szum – czy będzie? Zobaczymy. Jeżeli nie, czeka nas mokra przeprawa, nie będziemy wracać do Górecka. Omijamy pojedyncze zabudowania – mieszkańcy ostrzegają nas przed śliskimi kładkami – więc jednak jest tu jakieś przejście przez rzekę. Kładki są rzeczywiście bardzo śliskie, pokryte mokrą emulsją podgnitego drewna i zbutwiałymi liśćmi. Kilku z nas stwierdza to osobiście, na szczęście bez upadku. Deski prowadzą przez bagienko otaczające rzeczkę. Sam mostek za to okazuje się solidny. Przejście przez Szum w tym właśnie miejscu jest o tyle dla nas istotne, że ułatwia nam nawigację, bez problemu odnajdujemy przecinkę prowadzącą na południowy wschód. Po drodze grzyby, aż żal ich nie zerwać. Podnosimy te, spod butów i wrzucamy do wora – Arek zabierze je do domu. Przecinamy szosę i dalej trzymamy ten sam kierunek. Dróżka jest zarośnięta, widać, że nie jest używana. Brniemy przez zarośla, potykamy się na niewidocznych wśród traw muldach i innych przeszkodach. Na jednej z nich skręcam nogę. Solidne buty wprawdzie zapobiegają poważniejszemu urazowi, lecz mimo to coś sobie naciągnąłem - okaże się później, że to poważniejsza kontuzja. Pech. Od tej pory każdy dalszy krok będzie przykry. Nic, może się noga rozchodzi, na razie idę pomału i zostaję w tyle. Na najbliższym postoju odpoczywamy i jemy szybki posiłek. Można ugotować herbatę. Następnym trudnym punktem może być przejście przez Nepryszkę, chyba, że trafimy na mostek Analizujemy mapę, kilku kolegów zaplanowało wcześniejszy powrót i trzeba ustalić, skąd ich zabiorą samochodem. Najbardziej optymalnym miejscem są Osuchy. Dotrą do nich Szlakiem walk Partyzanckich, który prowadzi od mostu na Sopocie – tam więc się rozdzielimy. Odpoczynek bardzo się przydał, ból stopy jest mniejszy i mogę iść prawie normalnie. Przejście przez rzeczkę okazało się całkiem bezproblemowe, po solidnym moście. Niektórzy skorzystali z rzeczki, by uzupełnić zapasy wody – po drodze nie było sklepów, najbliższy będzie pewnie pod koniec jutrzejszego dnia, a wodę trzeba uzupełnić. Następny etap to kilkukilometrowy prosty i bardzo monotonny trakt, którym można iść szybko. Szybko, o ile żadne kontuzje nie ograniczają maszerowania, a kilku z nas utyka. Mamy w końcu w nogach sporo, od rana ponad trzydzieści kilometrów, no i wczorajszy odcinek. To się czuje. Wychodzimy na Gościniec Fryszarkowski i skręcamy na południe. Następny przystanek dopiero przy moście na Sopocie. Tu nasza grupa rozdziela się; siedmiu idzie Szlakiem Partyzanckim w stronę Osuch, skąd wrócą samochodami, tam są umówieni. Nie mogą zostać na niedzielę. Muszą się śpieszyć, aby dojść do Osuch przed zmierzchem i zdążyć na umówione spotkanie. Pozostała siódemka rusza dalej leśną asfaltówką w kierunku Leśniczówki Głuche (Borowe Młyny). Za leśniczówką można skręcić w kierunku Borowca. Tam Grzesiek ustalił miejsce, skąd wróci do Lublina - przyjedzie po niego żona samochodem. Ustalił godzinę i dobrze byłoby zdążyć. Podziwiam, że dawał sobie radę z ręką w gipsie przez cały ten czas. Droga długa i monotonna, asfaltowa, a że trakt skręca pod kątem prostym, ścinamy go skrótem. Tak zaplanowaliśmy. Zejście jest dobrze oznaczone w GPS-sie. Schodzimy z asfaltu i zaraz natrafiamy na rozlewiska Studzienicy. Trochę moczymy nogi przełażąc przez rzeczkę w bród. Potem leśna ścieżka staje się coraz mniej wyraźna i w końcu ginie wśród rozbabranej ściółki na wyrębie. Machnęliśmy się zaraz za tym brodem, trzeba było ostro skręcić w lewo, a my poszliśmy wyraźniejszą drogą na wprost. Trudno, nie chcemy wracać, a innej drogi nie widać, nikt dalej nie chodzi ani nie jeździ. Wchodzimy w las. Plączemy się, szukamy przejścia. Nie ma. Trafiamy w gęsty świerkowy starodrzew na podmokłym terenie. Prawie matecznik. Pięknie tu, ale trudno się idzie przez wykroty. Kluczymy ścieżkami, zwierzęcymi przesmykami, omijamy chaszcze i bajora. W tym terenie bardziej przydaje się kompas niż GPS. Nie możemy iść prosto na azymut na Borowe Młyny, gdyż ten kierunek prowadzi przez bagno, trzeba zawrócić. Przedzieranie się przez wykroty szybkie nie jest i trochę to denerwujące. Robi się późno, zaczyna padać. Koniecznie trzeba wyplątać się z tego matecznika przed zmierzchem. Po godzinie z okładem kluczenia i szukania optymalnego kierunku. wychodzimy wreszcie na jakąś drogę. Ta doprowadza nas do wyraźnego uczęszczanego szlaku, który powinien przeciąć asfaltówkę. Pada coraz bardziej, początkowo drobny, potem coraz gęstszy deszczyk, nie chce nam się jednak wyjmować peleryn. Jeszcze nie. Asfaltówką docieramy do leśniczówki i tam robimy kilkuminutowy postój. Do tej pory przeszliśmy od miejsca noclegu prawie 40 km. Czujemy zmęczenie. Do końca dzisiejszego odcinka jeszcze godzina, może nieco więcej. Wybiegają dwa psy, początkowo nieśmiałe, szybko zaprzyjaźniają się z nami. Będą nam towarzyszyć w dalszej drodze. Trasa prowadzi przez most na Tanwi. Za mostem skrzyżowanie: w lewo prowadzi znakowany szlak - dalszy zaplanowany odcinek. Na dziś to już tylko kilka km, jakaś godzina drogi do miejsca noclegu. W prawo szlak na Borowiec. Decyduję się zrezygnować z dalszej trasy i wrócić razem z Grześkiem – mamy dojść do Borowca, skąd wrócimy samochodem. Grzesiek uzgodnił czas powrotu, a ja skorzystam z okazji i nie będę hamował grupy. Kontuzja stopy okazuje się dużo poważniejsza, niż początkowo przypuszczałem. Wprawdzie dzisiejszy odcinek to już końcówka, tylko kilka km, ale ten niedzielny, do Tomaszowa, to będzie kolejne 30 km. Nie chcę powodować opóźnienia. Trudno, rozdzielamy się. Koledzy skręcają w lewo, my w prawo. Deszcz pada i robi się ciemno. Powoli idziemy traktem do Borowca. Po drodze dogania nas samochód. Uprzejmy kierowca pyta, czy nie potrzebujemy pomocy? Pyta, dokąd idziemy i proponuje podwózkę do Olchowca. Dziwimy się tą troską, ale chętnie korzystamy z podwózki. Z dalszej rozmowy dowiadujemy się o akcji poszukiwania zbłąkanych grzybiarzy, o harcerzach, którzy spowodowali pożar lasu, o dzieciach, których ktoś nieodpowiedzialny wpakował na spływ kajakowy po Tanwi na nie spławnym odcinku. W deszczu dojeżdżamy do Olchowca, skąd nas zabiera samochodem żona Grześka. Dla nas to finał. Dzięki za podwózkę. Andrzej
Dzień trzeci W przygotowaniu |