XV Rajd „Szlakiem Wilków”13-15 październik 2017 r.
Dzień pierwszy Piętnaście lat minęło… Kolejny Rajd Szlakiem Wilków. Tradycyjnie, około połowy października wyruszamy. Liczymy na babie lato, choć trzeba naprawdę wiele optymizmu, by liczyć na nieco lepszą pogodę. Tegoroczna jesień dotąd nas nie rozpieszczała. Deszcze padają od września, praktycznie codziennie. Jak będzie podczas rajdu? To się okaże. Na pewno w lesie będzie mokro. Tym razem nie rezerwowaliśmy specjalnego transportu. Jedziemy zwyczajnie, szynobusem do Lipy. Trochę w nim ciasno, bo weekend i sporo młodzieży wraca do domu. Za mały ten szynobus, jak na „pociąg z Lublina do Rzeszowa”. Nas też jest niemało – dwudziestu, stanowimy sporą grupkę. Wzbudzamy zainteresowanie pasażerów. Przez jakiś czas jedziemy na stojąco, dobrze, że choć plecaki udało się jakoś ulokować. Za Kraśnikiem kilka miejsc się zwalnia, więc choć przez chwilę jest lepiej. W Lipie wysiadamy już po ciemku. Pierwszy odcinek trasy jest łatwy, znamy go prawie na pamięć. Okrążamy stację, mijamy dawną wieżę ciśnień i wchodzimy w las. Na betonówce skręcamy w prawo i kierujemy się na południe. Po drodze musimy przeciąć szlak dawnej wąskotorówki, którym pójdziemy na wschód. Pogoda wymarzona, kilkanaście stopni, bez wiatru i nie pada. To dobrze, bo ostatnie dni ładne nie były. Idziemy szybko. Wszyscy są pełni sił i energii. Znakomite nastroje. Jest fajnie. Cieszymy się rajdem, na który czekaliśmy cały rok. W lesie ciemno. Zapalamy czołówki. Między drzewami migają jakieś światełka – to oczy saren błyszczą w świetle naszych latarek. Nawet się nas te sarenki nie boją, są najwyraźniej zdziwione niezwykłym dla nich towarzystwem. Na grzybiarzy nie wyglądamy, na myśliwych też nie. Szybkim krokiem maszerujemy na wschód. Piaszczystym traktem dobrze się idzie, gdy piasek jest mokry, ubity deszczami. Przy drodze widzimy grzyby, sporo grzybów. Obrodziły po tych deszczach. Przecinamy asfaltówkę, tu pięć minut odpoczynku. Można napić się herbaty. Piękna noc! Wspaniałe powietrze. Księżyca nie ma. Nad nami cudownie wygwieżdżone niebo. W mieście się takich gwiazd nie zobaczy. Dość szybko docieramy do mostu na Łukawicy, dalej są stawy i znana nam doskonale trasa. Tym razem z niej nie skorzystamy. Skręcamy na południe, mijamy Kruszynę i dalej kierujemy się w stronę wsi Kochany. Przecinamy wieś. Mijamy pomnik, jakieś budynki - za wysokim ogrodzeniem podobno jest prywatne ZOO. Trakt dalej prowadzi w kierunku wschodnim. Zbliżamy się do podmokłego lasu. Za nim zaczyna się wał wydmowy i dalej bagienny rezerwat Imielty Ług. Nocleg zaplanowaliśmy tuż przed rezerwatem, na wybranym według mapy niewielkim wzgórzu. Najłatwiej byłoby tam dotrzeć idąc osią pomiędzy stawami, a potem skręcić na południe. My wybraliśmy inny wariant – od południa. Kiedy jesteśmy na wysokości wzgórza, skręcamy w las. Łatwa droga skończyła się. Brniemy przez wilgotny las, pomiędzy krzaczkami bohonnika. Nogi zapadają się w miękkich mchach. Mimo to nadal idziemy dość szybko. Trzeba tylko dobrze patrzeć pod nogi i omijać rozmaite niespodzianki. Ten kilometr marszu na przełaj trochę jest męczący. Wzgórza nie widać, choć według GPS-a to już niedaleko. Czy będzie to wzgórze? Na mapie zaznaczone było niewielkim kółeczkiem. I czy będzie to dobre miejsce na nocleg? Tu jak na razie jest za mokro. Jednak to chyba rzeczywiście niedaleko, bo teren wyraźnie się zmienia. Znikają kępy bohonnika, mchy nie są już tak bardzo puszyste i nogi się w nich nie zapadają. Najwyraźniej idziemy pod górę. Więc to tu. Miejsce takie sobie, ale nie jest mokro. Sucho też nie jest, po deszczowym wrześniu nigdzie w lesie nie jest sucho, ale wilgotna ściółka nam nie przeszkadza - mamy przecież karimaty. Wystarczy, że nie kładziemy się w wodę ani w błoto. Każdy wybiera sobie odpowiednie miejsce na legowisko, takie, by było równo. Jeszcze trzeba wyzbierać patyki i można sobie pościelić. Z pałatek nie korzystamy – padać nie będzie. Wiatru też nie ma, to dobrze, bo nie jest to najlepsze miejsce do nocowania w czasie wichury. Nie chce mi się robić kolacji, mam herbatę w termosie. Wypijam kubek, zagryzam batonikiem. Zdejmuję ubranie, jest tak przepocone, że prawie je można wyżymać. Do rana nie wyschnie. Kładę je na wierzchu plecaka i przykrywam kurtką. Przeszliśmy 17 km dobrym tempem w niecałe 3 godziny. Niezły początek. Czas na sen. Zakładam dres i wpełzam do śpiwora. Noc zapowiada się chłodna, nakrywam więc śpiwór peleryną. To wystarczy. W środku nocy opadła rosa i peleryna bardzo się przydała.
Dzień drugi Wstajemy o brzasku. Jest już na tyle jasno, że nie trzeba zapalać czołówek. Pół godziny to dużo czasu, powinno wystarczyć nam na ogarnięcie się i spakowanie. Śniadanie zjemy później. Koszulka oczywiście nie wyschła – zakładam ją na dres, wyschnie w trakcie marszu. Przebiorę się w nią po śniadaniu. W niecałe dwadzieścia minut wszyscy jesteśmy gotowi do wyjścia. Idziemy na przełaj w kierunku zapamiętanej wczoraj leśnej dróżki. Ta jednak szybko się kończy i dalej, tak jak w nocy, trzeba przedzierać się pomiędzy kępami mchu i krzewinkami bohonnika. Pod nogami chlupie woda i czarna breja – trzeba do tego przywyknąć. Taki urok rajdu. To jeszcze nie bagno, tylko rozpaćkane kałuże. Wychodzimy na trakt, a potem na drogę prowadzącą na cypel. Teraz to już łatwizna. Na cyplu odpoczywamy, jemy śniadanie. Rozwidnia się. Omawiamy dalszą trasę. Jest dość ambitna – mamy zejść na południe do wsi Szwedy, tam przeciąć Bukową i dalej, idąc wciąż na południe, wejść w las. Potem skrajem lasu na wschód. Przekroczymy szosę na Rzeszów w miejscowości Katy. W tym miejscu odpoczniemy. Potem pójdziemy dalej na wschód przez nieznane nam lasy i bagienka aż znajdziemy się na wysokości wsi Ujście. Skręcimy na północ, ponownie przetniemy Bukową, zawrócimy na zachód i dotrzemy do wzgórza, na którym przenocujemy. Wzgórze leży w pobliżu stawów, pomiędzy którymi pójdziemy jutro. Taki jest plan. Wszystko to tereny dotąd przez nas nie odwiedzane, więc chcemy je przejść za dnia, aby coś z tej trasy zapamiętać - w ciemności las wygląda podobnie, więc niewielki będzie pożytek z maszerowania po ciemku. Ciekawe, jak wyglądają bagienka w okolicach wsi Ujście? Cała trasa według wyliczeń ma 45 km. Sporo, jeżeli chcemy pokonać ją za dnia. To wszystko teoria, a jak to wyjdzie w praktyce, to się dopiero przekonamy. Mała zmiana – jest propozycja, by zamiast wracać z cypla do zaplanowanej trasy, udać się wprost na południe, przez bagno. Zyskamy dzięki temu kilka kilometrów. Czy jednak zyskamy? Cały wrzesień padały deszcze, jest mokro. Przy takim nasyceniu wodą, bagno będzie bagnem, a nie wysychającym torfowiskiem. Przejść się da, ale nie będzie to łatwa ani szybka przeprawa... Ruszamy wydeptaną ścieżką pomiędzy karłowatymi sosenkami. Rzeczywiście jest miękko i nogi zapadają się do kostek, czasem do kolan, a czasem i wyżej. Marsz staje się uciążliwy. Nie jest to może najlepsze, by zmachać się już na samym początku trasy. Dochodzimy do wyższej kępy i tu rozdzielamy się. Mniejsza grupka brnie dalej przez bagno, większa wybiera łatwiejszą drogę. Ta jednak prowadzi na wschód, nie na południe. Okrążamy bagno, nakładamy kilometry. Trasa wydłuża się. Cóż, taki nasz wybór. Spotkamy się w Szwedach na moście. Wychodzimy na trakt prowadzący z Gwizdowa na Łążek. Wypatrujemy jakiejkolwiek drogi, niechby ścieżki, byleby prowadziła na południe. Na mapie droga jest, ale widocznie dawno zarosła. Wokół tylko podmokły las, mało zachęcający, aby weń włazić. Ten poranny kilkusetmetrowy marsz po bagnie dał się nam jednak we znaki i dwaj koledzy rezygnują z dalszej trasy. Muszą zrezygnować - kontuzje. Pomaszerują traktem do szosy rzeszowskiej, a stamtąd się czymś zabiorą do Lublina. Trudno. Idziemy dalej i natrafiamy w końcu na drogę prowadzącą na południe, potem skręcamy na zachód. Wreszcie. Zawracamy, cały czas nakładamy drogi. Obchodzimy wokół całe bagno Imielty. Docieramy w końcu w rejon Lisich Górek, gdzieś obok powinien być pomnik partyzantów – przynajmniej jest taki zaznaczony na mapie. Nie widać jednak żadnego pomnika. Idziemy na zachód. Droga się kończy i zagłębiamy się w las. Ale jaki las! Przepiękne stare drzewa, jodły, świerki, buki i dęby. Zwalone pnie i chaszcze sprawiają, że czujemy się jak w pierwotnej puszczy. Ten odcinek drogi najbardziej utkwił mi w pamięci. Trzeba tu jeszcze kiedyś wrócić. Kuszą mijane prawdziwki. Niektóre okazałe. Kilka zrywamy – zjemy je wieczorem. Marsz na przełaj jednak jest męczący, tym bardziej, że staramy się iść szybko, aby zmniejszyć dystans do pierwszej grupy. Z tym szybkim maszerowaniem też nie do końca się nam udaje – trudny teren wymusza odpoczynki, choć krótkie, pięciominutowe, lecz nas opóźniają. Mijamy w końcu Podbratoszowską Górę. Za nią trafiamy na trakt prowadzący na południe. Trakt na Szwedy. Dzwoni telefon - pierwsza grupa już dawno jest w Szwedach, mają ponad godzinę przewagi. Nic dziwnego, nałożyliśmy wiele kilometrów, może nawet o 7 km więcej niż oni. Nie będą na nas czekać na moście. Postanawiają iść dalej. Zaczekają przy szosie rzeszowskiej – jest tam jakiś zajazd, więc dobre miejsce na odpoczynek i „browarogodzinę”. Traktem idzie się łatwo i szybko. Docieramy w końcu do wsi, przechodzimy przez most. Bukowa niesie sporo wody, nic dziwnego, po tych obfitych deszczach cały las nasiąkł jak wielka gąbka. Teraz ta woda spływa rowami i rzeczkami. Jest ruda jak herbata, nasycona humusem. Cywilizacja, asfalt, budynki… Obchodzimy Szwedy, wchodzimy w las i... trochę się plączemy. Droga nie zgadza się z mapą, pobudowano nowe domy, jakieś stawy, sadzawki, ogrodzenia. Trzeba to wszystko obchodzić, nakładać drogi. Albo pomaszerować kawałek asfaltem przez wieś. Mijamy zabudowania wsi Wołoszyny, potem Maklaki – tak wynika z mapy. Jesteśmy trochę za bardzo na północ, ciągle jednak nie możemy trafić na jakąś drogę prowadzącą w las na południe, te mijane, kończą się na czyimś podwórku. W końcu trafiamy drogę, która omija chałupki. Idziemy nią na południe, a na najbliższej krzyżówce skręcamy na wschód. Znów dzwonią koledzy. Od dawna czekają w zajeździe przy stacji paliw na szosie, odpoczywają. Dziwią się, że nas jeszcze nie ma. My mamy do nich jeszcze kwadrans. Dochodzimy w końcu. Czuję ogromne zmęczenie, ledwo idę. Ten marsz przez bagno na początku bardzo dał mi się we znaki, chyba mam nadwyrężone ścięgna, każde wyższe uniesienie nogi powoduje ostry ból. Idę chwiejnym krokiem. Ból nie pozwala na wyższe uniesienie nogi. Zastanawiam się nad rezygnacją. W połowie trasy jest przecież szosa i przystanek autobusowy, mogę stamtąd wrócić. Byłby to pierwszy rajd niedokończony, cóż, kiedyś i to musi nastąpić, człowiek nie jest nie do zdarcia, nie te lata... Dobrze, że trochę odpoczniemy. Jak się okazuje, nie tylko mnie to bagno dało w kość. Dwaj koledzy z pierwszej grupy także są wyczerpani. No, ale oni przeszli całe bagno, jakieś dwa kilometry po zapadającym się torfowisku i uginającej jak tapicerka splei. Nadwyrężone kolana nie pozwolą im na dalsze maszerowanie. Postanawiają wracać do Lublina. Waham się, czy się z nimi nie zabrać. Ale po półgodzinnej przerwie siły wracają na tyle, by iść dalej. Postanawiam spróbować, choćby kilometr – najwyżej zawrócę do szosy. Powoli rozkręcam się i choć już nie mogę iść szybko i lekko, ale jakoś idę. Wlokę się na końcu. Staram się nie odstawać i nie opóźniać marszu. Jak się okazuje, nie ja jeden czuję zmęczenie. W końcu postanawiamy skrócić trasę - i tak nie uda nam się dojść do miejsca noclegu przed zmrokiem, nie zobaczymy więc jak wygląda Krowie Bagno ani Sowie Bagno. Nie tym razem. Więc kiedy jesteśmy w pobliżu wsi Momoty, skręcamy na północ. Zamierzamy tutaj przekroczyć Bukową i dojść do miejsca noclegu od zachodu, przez stawy. Zaoszczędzimy 5 km. Znów dzielimy się na dwie grupy. Ta pierwsza wyrusza natychmiast, my trochę musimy odpocząć. Wychodzimy z lasu na szosę, przechodzimy przez rzekę i trafiamy na Gościniec Krzeszowski. W odpowiednim miejscu trzeba będzie skręcić z niego na wschód, przejść pomiędzy stawami i wejść na wzgórze. Tam zaplanowaliśmy dzisiejszy nocleg. Jest pochmurno i w powietrzu wisi mżawka, spada nawet kilka niewielkich kropel. Pierwsza grupa poszła znacznie szybciej, my wleczemy się za nimi. Ściemnia się. Wypatrujemy skrętu na stawy, jeżeli skręcimy za wcześnie, wpakujemy się w bagno, a na to nie mamy ochoty. Nie dzisiaj. Jest w końcu ten skręt, za nim jaśniejsza przestrzeń – stawy. Długą groblą idziemy pomiędzy nimi. Jest już i wzgórze, a przed nim jeszcze ostatnia przeszkoda – strumień opaskowy odprowadzający wodę ze stawów. Na wzgórzu błyska światło – koledzy dotarli na miejsce. Wiemy więc gdzie są. Najłatwiej byłoby iść do nich na przełaj, wprost w kierunku światełka. Musi być jednak jakieś przejście przez ten strumień. Po co się moczyć? Natrafiamy w końcu miejsce, gdzie da się przejść po kamieniach. Dalej już bez niespodzianek idziemy pod górę pomiędzy sosnami. W ciemnościach dochodzimy do miejsca noclegu. Wreszcie! Koniec dzisiejszego etapu. Przeszliśmy 40 km. Wiele razy pokonywałem dużo dłuższe trasy, lecz nigdy dotąd nie byłem aż tak zmęczony. Wybieram pierwsze lepsze miejsce na nocleg, takie, by nie położyć się na grzybach, których wszędzie pełno. Rozkładam karimatę i padam. Musi minąć pół godziny, zanim zechce mi się ruszyć i naszykować spanie. Skutki tego dzisiejszego marszu będę odczuwał jeszcze przez tydzień. Wypijam kubek herbaty – dobrze, że uzupełniłem rano termos. Siły wracają. Rozciągam linkę pomiędzy drzewami. Może padać, zatem pałatka się przyda. Koledzy także zabezpieczyli się przed deszczem i rozwiesili pałatki. Jest ciepło. Nie chce nam się jeszcze spać. Zjadamy sosik z zebranych po drodze prawdziwków. Jest czas na wieczorne pogaduchy. W końcu włazimy w śpiwory. Dzień trzeci Śpimy do oporu, to znaczy aż do ósmej. W końcu trzeba wstać, przed nami ostatni etap – do Janowa. Mamy zamiar dotrzeć tam najpóźniej przed piętnastą. Noc była ciepła i nie padało, pałatka nie była potrzebna. Nawet nie jest wilgotna. Zwijam i kładę na spód plecaka. Zjadamy śniadanie, bez pośpiechu, jest czas. Zbieramy wszystkie śmiecie do worka. Żaden ślad nie zostanie po naszym noclegu. W końcu ruszamy w dalszą drogę. Znowu przechodzimy przez strumień i groblę pomiędzy stawami. Dalej idziemy na północ. Na skraju stawów mijamy ogromne skupiska kań – chyba kilka wiader by się nazbierało. Nas jednak grzyby nie interesują. Nie ta okazja. Kierujemy się na Porytowe Wzgórze. Po drodze trzeba będzie przejść przez Branew. Dochodzimy do rzeczki. Jakiś czas idziemy przez łąkę jej brzegiem. W końcu natrafiamy na leżące w poprzek drzewo, akurat takie, by przejść po nim na drugą stronę. Waham się, nie czuję się wystarczająco sprawny, ledwo mogę podnieść wyżej nogę po tym wczorajszym marszu przez bagno. Postanawiam iść dalej do mostu – koledzy przechodzą po drzewie. Spotykamy się po drugiej stronie. Pod pomnikiem partyzantów robimy krótki odpoczynek. Dalej trasa prosta i dobrze nam znana – Kiszczańską Droga do Janowa. Jednak mamy zamiar nieco ją zmienić – skręcić z traktu na północ i przejść przez podmokły teren do traktu Biłgoraj – Janów tak, by wyjść na ten trakt tuż przed Janowem. Na mapie wygląda ciekawie, a nazwa Miśkowe Jezioro intryguje. Czy jest tam jakieś leśne oczko? Po drodze czeka nas jeszcze przejście przez Trzebensz i zabagnioną dolinę tej rzeczki. Jeziorka nie napotkaliśmy. Być może tak nazywało się bagienko, które zarosło? Szybkim krokiem idziemy na przełaj wśród niewysokich sosenek. Bagienny las rosnący na torfowym podłożu. Docieramy w końcu do dolinki rzeki. Jest mokro, rzeczkę otaczają rozległe bajora. Idziemy wzdłuż jej biegu, przedzieramy się przez chaszcze, brniemy wśród bagiennej roślinności. Szukamy lepszego miejsca. Decydujemy się w końcu na przejście. Zbieramy rozmaite kłody, wrzucamy je w wodę. Dno okazuje się twarde, jest tylko mokro, ale to tylko woda, nie bagno. W butach i tak chlupie. Jest dużo lepiej, niż się wydawało. Przechodzimy w końcu przez mokradełka – to ostatnia przeszkoda. Wychodzimy na trakt. Wkrótce natrafiamy na asfalt i tak już będzie do samego Janowa, ostatnie kilometry po twardym. Kończymy przy piwie. Rajd udany, pogoda nam dopisała, nie lało, nie wiało, nie było za gorąco. W sumie przeszliśmy 74 km, nawet nie tak dużo, lecz znaczną część tej trasy pokonaliśmy na przełaj. Mamy więc powód do zmęczenia. Waga w domu pokaże, że zgubiłem 5 kg. Do zobaczenia za rok, może dam radę. Andrzej |