XIV Rajd „Szlakiem Wilków”

7 – 9 październik 2016 r.


Prognozy pogody zdecydowanie były niepomyślne – nie dawały szans na sielankowe spacery po lesie. A tydzień wcześniej mieliśmy jeszcze piękne babie lato, 25 stopni i latały motyle. Tym razem rajd nam wypadł w okresie niżowej przeplatanki, więc miało być mokro, zimno i ponuro. Już poniedziałek - tuż po tej pięknej niedzieli - rozpoczął tydzień kilkunastogodzinnym opadem deszczu. Obfitym opadem deszczu. Wtorek był niewiele lepszy, nadal lało. Z każdym dniem stawało się przy tym zimniej. W Tatrach spadł śnieg. Czwartek był wprawdzie bezdeszczowy, lecz weekendowe prognozy były marne: w piątek deszcz, od siedemnastej, aż do sobotniego południa. Dopiero w niedzielę miało na trochę przestać padać. A my wyjeżdżamy właśnie o siedemnastej w piątek...

 

Dzień pierwszy

Zbiórka jak zawsze pod Zamkiem, wszyscy stawiają się punktualnie, choć niektórzy nie mogą tym razem pojechać. Szkoda. W końcu jedzie nas siedemnastu, niezła ekipa. Sprawnie pakujemy się do busa. W Lublinie korki, w dodatku gdzieś tam wypadek, więc jedziemy okrężną trasą. Na szybie pierwsze krople deszczu, prognoza się sprawdza. Nastroje dobre, pogoda nas nie przeraża, nie nas.

Zbliżamy się do celu. Skręcamy z głównej szosy i, jak się okazuje, w złą drogę. Przez jakiś czas tłuczemy się przez wertepy z prędkością 30 na godzinę, w końcu znów wyjeżdżamy na asfalt. Jeszcze 10 km i jesteśmy w miejscu startu. Wysiadka.

Jest fajnie i wcale nie pada! Przyjemne powietrze, nawet bez wiatru, a miało być paskudnie. Na szczęście prognoza się nie sprawdza. Według przygotowanej trasy startujemy z szosy spod krzyża, kierując się na północ w stronę lasu ciemniejącego na horyzoncie. Po drodze mamy przeciąć rzekę Bukową, która jest tu jeszcze niepozornym rowkiem. Z tym punktem startu często jest problem, tak jest i tym razem: drogi są dwie, obie niewyraźne. Którą wybrać? Idziemy przez łąkę po śladach przypominających drogę, dochodzimy do rowu, potem do rzeczki, tej już nie przeskoczymy. Ale obok w ciemności majaczy mostek, to na tej drugiej, tej właściwej drodze. Jest dobrze.

Wchodzimy w las. Już ciemno, więc zapalamy czołówki. Skręcamy na zachód. Idąc leśnymi duktami mamy ominąć z lewej strony rezerwat Kacze Błota i wyjść na trakt prowadzący na Szewce. Mapa w GPS okazuje się na tym terenie nie najlepiej skalibrowana, przekonamy się o tym jeszcze wiele razy. Trakt odnajdujemy bez problemu, skręcamy. Trakty dobre są dla pojazdów, nie dla pieszych. Owszem, można iść po nich szybko długim krokiem, ale nudne to i męczy stopy. Wkrótce osiągamy mostek na Rakowej – niewielkim dopływie Bukowej, tu od niej zdecydowanie większym. Po ostatnich deszczach znacznie większym. Dobrze, że nie decydowaliśmy się na pokonywanie jej w bród – dziś byłoby to raczej wpław. Mostek się przydał. Mijamy po cichu Szewce, nawet psy nas nie obszczekały, i idziemy dalej na zachód. Mijamy Górę Poznań – nie wiem, skąd ta nazwa? Wrócimy tu jeszcze, bo stąd zaczyna się nasza dalsza trasa na północ. Przedtem jeszcze chcemy odwiedzić Dwugajówkę, miejsce kwaterowania partyzantów. Po budynkach spalonych przez Niemców śladu nie ma, jest tylko pomnik w lesie i tablica informacyjna. Za dnia można tam trafić, idąc według drogowskazów, w nocy trochę trudniej, ale trafiamy bez problemu. Tam robimy kilkuminutowy postój.

Wracamy na trakt pod Górę Poznań. Jak wszystkie tutejsze wzgórza jest to dawna wydma, dość stroma. Wspinamy się po skarpie, korzystając z zauważonej sarniej ścieżki. Dalej idziemy grzbietem góry wśród starych wysokich sosen. Poszycie rzadkie, tylko niski mech, więc idzie się wygodnie. Grzbiet góry przebiega w kierunku północnym, zgodnym z zamierzonym, więc nam pasuje. Zaplanowaliśmy ten odcinek trasy tak, by jak najmniej iść po traktach, lecz marsz na przełaj oznacza tu pakowanie się w bagna, dlatego idziemy wododziałami. Wytyczona wcześniej trasa prowadziła grzbietem góry, przecinała trakt, z którego trzeba było skorzystać i skręcić trochę na wschód tylko po to, by przejść nim niewielki dopływ, i znowu ruszyć w las wododziałem pomiędzy bagnami. A dalej korzystając z linii oddziałowej dojść do Tarczowych Górek. Trasa wytyczona, GPS prowadzi od punktu do punktu. Tylko że...

Wszystko byłoby idealnie, gdyby mapa była dokładnie skalibrowana. Niestety, tu nie jest. Trafiamy trakt, skręcamy na wschód, idziemy kawałek, za zakrętem mamy zejść z traktu w las. I coś nie pasuje... Pakujemy się w bagno, które chcieliśmy minąć. Nie jest mokre, woda w butach nie chlupie, ale przeskakiwanie kolejnych rowków po ciemku fajne nie jest. Nie da się iść szybko. Pod nogami miękkie mchy, zapadamy się w nie. Teren nierówny. Zwalone drzewka i inne pułapki nakazują pilnować każdego kroku. Co raz ktoś zalicza upadek, na szczęście bez kontuzji. Plączemy się po tym suchym bagnie, nakładamy trochę drogi, wreszcie chwytamy trakt prowadzący w kierunku północnym i tu się akurat nasza pozycja zgadza z GPS. No wreszcie! Idąc szybkim już krokiem wchodzimy na Tarczowe Górki. Mamy parę kilometrów w nogach więcej i przynajmniej godzinne opóźnienie – na miejsce noclegu chcemy dojść przed północą.  Może się uda.

Z Tarczowych Górek prowadzi nas leśna droga na północ, w kierunku zupełnie nieznanego nam terenu. Nikt z nas tu jeszcze nie był. Z mapy wygląda to ciekawie – niewielkie wzgórza pomiędzy bagnami. Tam chcemy nocować. Jeszcze przed tą północą dochodzimy, udało się. Tu szukamy dogodnego miejsca. Decydujemy się nocować wśród sosen i wrzosów na niewielkim wzgórku. Wokół bagna.

Rozpinamy pałatki – bo może padać. Jemy kolację. Jest fajnie. I jak się okazuje, są wśród nas dwaj solenizanci. Idealny sposób uczczenia czterdziestolecia. Kiedy im te lata zleciały???


Dzień drugi

Zasypiamy. Jest nawet ciepło i nie wieje. Las jest dla nas bardzo łaskawy... Jeszcze przed świtem słyszę charakterystyczny dźwięk – szmer kropel padających na rozpiętą pałatkę. A jednak! Dobrze, że ją rozpiąłem. Nie zmoknę. Plecak i kurtka także są osłonięte. Można spać dalej.

Dzień wstaje szary i mokry. Siąpi drobny kapuśniaczek, właściwie to się go nawet nie czuje, tylko wszystko wokół jest maziste i mokre. Jemy śniadanie i ruszamy, tym razem z powrotem tą samą drogą w drugą stronę, na południe. Po drodze mijamy jakieś kombajny, wycinka lasu. Przykry widok.

Według planu mamy dotrzeć do niewielkiego wodnego zbiornika, jeziorka, czy bagienka? Na mapie jest niebieska plama, chcemy sprawdzić, jak to wygląda. Droga staje się trudniejsza, widać mało kto tędy chodzi. Przedzieramy się przez mokre chaszcze, jeżyny, bagienne trawy. Po prawej bagno, przez które sączy się rzeczka. Czyżby tak miało wyglądać to leśnie jeziorko? Rozczarowanie.

A jednak jeziorko jest! Nie tyle może jeziorko, co staw, sztuczny zbiorniczek. Obok myśliwska ambona, za nią wyraźna już ścieżka, więc nie trzeba się będzie dalej przedzierać. Chcemy jednak dotrzeć do wody. Po drodze jest dość szeroki rów o wysokich skarpach, lecz na nim drewniana kładka. Deseczki obślizgłe i bardzo łatwo zwalić się w wodę, w dodatku z półtorametrowej przynajmniej wysokości. Trochę emocji, wszyscy przechodzimy bez problemów.

Dalej idziemy groblą i wychodzimy na trakt do Flisów. Tu szybka decyzja; według planu mamy skręcić z traktu na północ i obejść pętlą pomiędzy bagnami ciekawe miejsce o nazwie Kręciborek. To jednak kilka kilometrów i co najmniej godzina a jest już około dziesiątej. Rezygnujemy. Trudno, zostawiamy ten Kręciborek na inną okazję.

Na mapie trakt biegnie jak spod linijki, to jeszcze droga z czasów carskich, więc nic dziwnego. Szliśmy nim kiedyś aż do Janowa. Mijamy Flisy. Jednak ta wyjeżdżona droga skręca i za bardzo odchodzi od naszego kierunku. Na mapie inaczej to wyglądało. Idąc dokładnie według zaplanowanego kierunku, znów brniemy przez łąki i mokre chaszcze. Trochę terenu dla urozmaicenia. Musimy wyjść na drogę prowadzącą na zachód przez Łysą Górę. Na mapie był to dobrze oznaczony skręt koło przydrożnego krzyża. Na mapie... Idziemy na przełaj przez las, w końcu wychodzimy na drogę. Skręcamy na zachód.

Droga fajna, nie jest rozjeżdżona, ani twarda. Idzie się doskonale, nadrabiamy czas. Ale dalej znowu wchodzimy w trudniejszy teren. Trzymamy kierunek zachodni idąc wzdłuż linii oddziałowych. Nie jest to jednak łatwa droga. Znowu idziemy wolno, brniemy przez mchy i wysokie trawy i znowu trzeba dobrze patrzeć, gdzie się stawia nogę. Taki teren bardzo obciąża kolana. Są tego skutki - pierwsze kontuzje - i dwaj koledzy muszą zrezygnować z dalszego marszu. Trudno. Rozstajemy się na Kiszczańskiej Drodze, dotrą nią do Janowa, my idziemy dalej na zachód.

Brniemy znów przez teren podmokły, przecinamy szosę Janów – Szklarnia, potem Góry Majdańskie. Za nimi płaski podmokły teren o nazwie Wietnam. Nie wiem, skąd ta nazwa? Śmieszna, ale pasuje: rzeczywiście jest mokro i parno jak w dżungli. Trawy do pasa, a pod nogami chlupie mokra breja i wlewa się nam do butów. Tylko bambusy nie rosną, no i pijawki z drzew nie spadają, jak to na filmach.

Idzie się ciężko. Przed nami widać wypiętrzający się wał wydmy: to Góry Tułowe. Chcemy znaleźć tam pomnik ostatniej partyzanckiej bitwy w tej okolicy, 19 sierpnia 1950 roku.

Widać już wzgórze, jest dość strome, wypiętrza się ponad mokradła jak kilkupiętrowy dom. Koledzy idący na początku już są na górze, wołam, by tam zaczekali. Zbliżamy się i nagle jeden zbiega w dół z krzykiem: pszczoły! Skąd tu pszczoły o tej porze roku? Nasuwam kaptur na głowę i wbiegam pod górę. Trafiam w chmurę rozwścieczonych owadów. Są wszędzie. Jestem dobrze osłonięty, odkrytą mam tylko twarz i dłonie. Czuję żądła na czole, policzku, palcu, przynajmniej kilkanaście ukłuć. Wchodzę na górę, wygarniam garściami z włosów następne owady – osy, nie pszczoły. Ktoś z idących na przedzie potrącił nieopatrznie gniazdo. Rozzłoszczone osy dalej atakują. Odbiegamy sto metrów w stronę widocznego na wzgórzu krzyża. Osy wczepiają się nam w ubranie i przez kilka minut trzeba je wyłapywać. Dobrze, że nikt z nas nie jest uczulony na jad – pomoc dotarłaby tu najwcześniej za półtorej godziny. Ktoś ma tabletki wapna, robimy okłady ze spirytusu, pomaga.

Zatrzymujemy się pod krzyżem. Pomnik, tablica z nazwiskami poległych: sześciu partyzantów – Żołnierzy Niezłomnych z oddziału Adama Kusza „Garbatego”. Zginęli walcząc z UB i KBW. Zostali otoczeni - siły nieproporcjonalne: ok. 600 na ich dziesięciu. Mimo to czterem udało się wyjść z obławy. Chwała bohaterom!

Więcej na temat tej bitwy: http://podziemiezbrojne.blox.pl/2007/09/rozbicie

Następnym celem jest wieś Gierlachy. Tam robimy przerwę na obiad, korzystając z mijanego po drodze Zajazdu Przy Kominku. Piwo, golonka, żurek. Sporo ludzi. Zajazd cieszy się powodzeniem. Takie nagłe zderzenie z cywilizacją. A golonka rzeczywiście smaczna. Warto było.

Dalej ruszamy już w trzynastoosobowym składzie. Przeszliśmy połowę dzisiejszej trasy, przed nami jeszcze ze 20 km do miejsca noclegu. Przecinamy szosę na Rzeszów – kolejne zderzenie z cywilizacją; rozpędzone samochody, tiry. Idziemy poboczem, lecz szybko skręcamy w las. Lepiej nałożyć drogi po leśnych dróżkach, niż iść skrajem ruchliwej szosy.

Kierujemy się wciąż na zachód, na wieś Pikule. Nie tyle chodzi o wieś, ile o mostek na Białej i drugi na Borowince. Nie planujemy przeprawy wodnej, nie tym razem. Po drodze próbujemy szukać innego, wcześniejszego przejścia, ale nie ma, a cofać się pod Łążek Ordynacki nie chcemy.

Za Pikulami skręcamy na południe. Zmiana planu, zmieniamy miejsce noclegu. Będziemy nocować bliżej Gwizdowa, by być rano na Imieltym Ługu. Od zajazdu idziemy dość szybkim marszem, pokonując kilkanaście kilometrów bez przystanku. Męczące to, ale chcemy dotrzeć na miejsce przed zmierzchem. Wydaje się to możliwe.

Szybki marsz wyczerpuje. Idziemy utwardzonym traktem, mało przyjaznym dla naszych stóp. Urozmaiceniem jest niewielkie torfowisko, po którym idzie się komfortowo, jak po tapczanie. Cofamy się na południe, omijamy wieś Kalenne i wychodzimy na trakt do Gwizdowa. Jeszcze trochę i wchodzimy na wyższy teren nadający się do nocowania. Tam zostajemy. Kolacja i zasypiamy... o dwudziestej, jak grzeczne dzieci.

Noc komfortowa, ciepła i bez opadów. Budzę się jednak i przez jakiś czas nie mogę zasnąć, za wcześnie na sen. Wokół cisza, las jest cichy, rykowisko już się chyba skończyło. Słychać tylko szelest opadający kropel – to wilgoć kondensuje i kapie z drzew. Gdzieś szczeka koziołek. Zasypiam.


Dzień trzeci

Wstajemy rano i po śniadaniu ruszamy do Gwizdowa, a potem na cypel. Tu niespodzianka - grobla w remoncie. Koparka poszerza ją, usuwa korzenie drzew. Kostką wyłożą, czy co? Mijamy spacerowiczów. Idzie nowe... Nie wiem, czy nadal będziemy odwiedzać to miejsce. Dla nas przestaje być atrakcyjne.

Z cypla do Lipy droga prosta. Znajdujemy trochę grzybów  - to pierwsze grzyby w tym roku. Nie ma czasu na zbieranie. Nie będzie w tym roku tradycyjnej potrawki. Śpieszy nam się. Idziemy najkrótszą drogą, przez stawy. Na chwilę zatrzymujemy się koło rybakówki i źródełka i szybkim krokiem maszerujemy do Lipy. Chcemy zdążyć na szynobus przed piętnastą. Części z nas się to udaje, reszta wraca korzystając z transportu przyjaciół. Przyjechali po nas! Pełny komfort, dobrze, jak można na kogoś liczyć w potrzebie. W Lublinie jesteśmy jeszcze przed wieczorem. Wielkie dzięki!       

         XIV Rajd Szlakiem Wilków zakończony. Nie był trudny, jakieś 80 km w nogach i wbrew prognozom całkiem dobra pogoda. Udało nam się. Do zobaczenia za rok, na piętnastym rajdzie.

Andrzej