XIII Rajd „Szlakiem Wilków”
16 – 18 październik 2015 r. W tym roku nie planowaliśmy pokonywania bagien, ani ekstremalnej trasy. Trzynastka kojarzy się zwykle z pechem i wiele mogło się zdarzyć, by ten rajd mógł być pechowy. Koszulki, których dotąd zamawianie nie sprawiało problemu, w tym roku wykonała inna firma. Wyszły świetne i zrobiono je na czas, więc tu się udało. Termin wybrany wcześniej, trzeba było przesunąć, co się wiązało z ryzykiem znacznie gorszej pogody. No i do ostatniej chwili nie było wiadomo ilu będzie chętnych - kilku kolegów niestety nie mogło pojechać. Wszystkie te i inne obawy okazały się całkiem bezpodstawne i rajd pechowy nie był. Dzień pierwszyStartujemy, jak już to się już utarło, spod Zamku zamówionym busem. Wszyscy schodzą się punktualnie w przeciągu dziesięciu minut. Bus także punktualnie podjeżdża. Ładujemy się sprawnie i wyruszamy goniąc zachodzące słońce. Jest nas akurat tylu co trzeba, szesnastu. Już w ciemnościach docieramy do Wólki Gościeradowskiej, tu odnajdujemy skręt w wąską szosę do Marynopola i po przejechaniu kilku kilometrów wysiadamy w miejscu wskazanym przez GPS. Ten pierwszy odcinek mieliśmy przejść bez mapy, tylko według zaplanowanych wcześniej punktów GPS, no i oczywiście własnego nosa. Pierwszego odcinka nikt z nas nie znał, nie było go też na żadnej z posiadanych przez nas map. Cóż, trasa niby była prosta: przejść Las Marynopolski, potem Las Salomiński idąc cały czas na południe, przejść przez rezerwat Szczeckie Doły, ominąć wieś Baraki, przejść przez Karasiówkę, a za nią skręcić na wschód. Dalej zaczynał się już znany teren, a posiadane mapy także go już chwytały. Nocleg zaplanowaliśmy nad Sanną w rozpoznanym dwa tygodnie wcześniej i zaznaczonym GPS miejscu. Niby wszystko proste. Wystarczyło iść na południe, przejść Karasiówkę, skręcić na wschód, przejść kilka kilometrów i znów skręcić na południe. Rzeki Karasiówka i Sanna wyznaczały granice, dodatkowo szosa w Salominie (kierunek zachód – wschód) i granice lasu od wschodu. Proste, ale Szczecke Doły to labirynt wąwozów, a dolina Karasiówki także nie jest przeszkodą łatwą do pokonywania po ciemku. Trasę zaplanowałem według map na Geoportalu bardzo starannie zaznaczając pozycje, nawet dwa warianty, ale czy mapy są aktualne? To się miało dopiero okazać. Samochód odjechał. Wysiedliśmy na skraju szosy, od wschodniej strony majaczył skraj lasu, od południowej była jakaś łąka a za nią zarośla. Wysiedliśmy akurat w punkcie pomiędzy dwoma wariantami trasy i nie bardzo nam się chciało iść na darmo tylko po to, by było to zgodnie z GPSem. Poszliśmy na przełaj przez łąkę na wyczucie. Przed nami był gdzieś wąwóz, a maszerowanie nim po ciemku pewnie nie było dobrym pomysłem. Skoro więc tylko natrafiliśmy na granicę zarośli, skręciliśmy na wschód idąc wzdłuż wąwozu taką umowną ścieżką. Początek marszu, wszyscy w znakomitej formie, jest świetnie i deszcz nie pada. Cóż trzeba więcej? Doszliśmy wkrótce do skraju lasu, a pierwsza leśna droga na południe prowadziła na spotkanie z trasą wyznaczoną przez GPS. Szło się dobrze, więc nie robiliśmy odpoczynków. Żałowaliśmy tylko, że niewiele widać, kiedy się idzie w ciemności, a tereny były piękne. Mogliśmy co najwyżej pooddychać leśnym powietrzem. Idąc dość szybko leśnymi drogami cały czas na południe, bez problemu osiągnęliśmy asfaltówkę w Salominie. Tu skręciliśmy na wschód. Trzeba było dokładnie trafić według pozycji GPS na początek wąwozu, więc po przejściu kilkuset metrów należało znów skręcić na południe. Na geoportalowej mapie były zaznaczone dwie dróżki prowadzące przez wąwozy - wybrałem jedną z nich i teraz wystarczyło tylko do niej dojść. Tylko. GPS to jednak dobry wynalazek, pomaga. Jest zaznaczony punkt i rzeczywiście jest droga. Skręcamy z asfaltówki w gruntową drogę, wszystko się zgadza, już widać przed nami ciemniejszy zarys lasu, ale... droga się kończy jeszcze przed tym lasem. Koniec. Brniemy przez zaorane błotniste pole skrajem lasu i szukamy wejścia. Nie ma. Nikt tędy widać nie chodzi, droga zaznaczona na mapie w terenie nie istnieje. Robimy przystanek, szukamy. Świecimy latarkami w krzaki. W miejscu zaznaczonym jest wśród krzaków jakiś żlebik. Niepozorny, zarośnięty i zawalony wiatrołomem. To jednak musi być tu. Nic innego nie widać. Zejście strome, po ciemku trzeba bardziej uważać. Żlebik rozszerza się, pogłębia i staje się wąwozem. Wąwozem nieprzejezdnym. Co kilka kroków napotykamy wiatrołomy. Pnie zwalonych drzew zagradzają drogę, czasem te drzewa zwalone silnym podmuchem jakiejś wichury leżą grupami po kilka obok siebie. Jedne pokonujemy górą, pod innymi trzeba się prawie przeczołgiwać. Szkoda, że nie widzimy otoczenia, musi tu być pięknie. Wąwóz rozszerza się i w końcu wychodzimy na drogę, a nawet na asfaltówkę. Idziemy nią, bo szybciej, w końcu nam się ta asfaltówka nudzi i znowu skręcamy w las. W pobliżu jest wieś Baraki, gdzieś dalej musimy trafić mostek na Karasiówce. Asfaltówka to pewniak - musi prowadzić do mostu, ale taka droga jest monotonna i niektórzy już odczuwają ból w stopach. Skręcamy więc w las, w jakąś leśną dróżkę, będzie skrót. Leśna dróżka jednak ginie. Trochę plączemy się po chaszczach, wychodzimy na skraj lasu. Jakieś zarośla, jakiś budynek, płoty. Zawracamy, znów chaszcze. Nadrzucamy kilometr na to niepotrzebne błądzenie i znów wychodzimy na asfalt, tym razem ten, który przechodzi przez rzeczkę. Samej rzeczki nawet nie zauważamy. Druga przeszkoda terenowa za nami, pewnie nikt nie uwierzy, że mogło tu być trudno. Zaraz dalej jest skręt w leśną drogę na wschód, tę drogę znam i tu już mogę obejść się bez GPSa. Droga ciągnie się prosto przez kilka kilometrów, idzie się więc i szybko, i łatwo, i nogi się tak nie męczą jak na asfalcie. Mały przystanek i pięć minut odpoczynku. Ubrałem się za ciepło, niepotrzebnie wziąłem kurtkę polarową pod spód, cała jest przepocona. Trudno, to przez te niedawne chłody i ten ostry wschodni wiatr. Dziś też wieje, ale jest ciepło, a w lesie wiatru nie ma, jest za to wilgotno jak w łaźni. Odpoczęliśmy i idziemy dalej. Teraz tylko trzeba w odpowiednim miejscu skręcić na południe, by nie odbić za bardzo na wschód. Kolejne leśne trakty to ułatwiają, a kontrola GPSem także pomaga. Jesteśmy już na terenie objętym mapą. W pośpiechu skręcamy w złą stronę i trzeba wracać. Dochodzimy do południowego skraju lasu, jeszcze trochę i zaczną się łąki nad Sanną. Wiem z wcześniejszego rozpoznania, że są zarośnięte i trudno się po nich idzie nawet za dnia, a co dopiero po ciemku. Na szczęście trafiamy na drogę wsch-zach, zaznaczoną i na mapie i w GPSie. Teraz tylko pilnujemy, by nie minąć zaznaczonego miejsca noclegu. Akurat. Mijamy je. Nie chcemy ładować się w ciemności w gęste chaszcze, a żadnej dróżki nie ma. Trudno, idziemy dalej na wschód. Wiem, że wkrótce musimy przeciąć trakt idący do wsi Irena, pójdziemy nim kawałek i zawrócimy na skraju łączki trasą wklepaną do GPSa. Jeszcze przed tym traktem trafia nam się dróżka idąca do łączki. Korzystamy z niej i na skraju łączki znowu skręcamy na zachód. Zmęczenie daje trochę znać, jeżeli nie uda nam się znaleźć przejścia, trzeba będzie nocować w jakimś innym miejscu. Wiem, że to wybrane jest dobre, więc staramy się tam dotrzeć. Idziemy skrajem lasu i łąk, jakieś 200 m od południa płynie rzeka, jesteśmy już bardzo blisko celu. I znowu mijamy miejsce noclegu! Wiem, że blisko. Mijamy jakąś letnią rezydencję, zza płotu szczeka pies. Pamiętam to miejsce z wcześniejszego rozpoznania. Droga skręca do jakiejś bramy. Próbujemy iść na przełaj przez łąkę – okazuje się mało zachęcająca, wracamy po kilkunastu krokach. Wracamy i idziemy dalej skrajem lasu drogą na zachód, zdecydowani nawet na nocowanie w miejscu zastępczym. Na szczęście dość szybko trafiamy na poprzeczną dróżkę prowadzącą na łączkę i to prosto w oznaczone miejsce. No wreszcie! W ciemności majaczą zapamiętane wcześniej małe sosenki. To tu. Mały przytulny. zagajniczek na łące, w sam raz na nasz nocleg. Wkraczamy w zarośla, głębiej i głębiej. Wieje zimny wiatr, w lesie nie był odczuwalny, w zaroślach będzie zaciszniej. Trzeszczą pod nogami zeschłe patyki, ten głos słychać daleko - budzimy psy w Irenie, które dobrze spełniają swą rolę. Sygnalizują obcych. Oj, oberwie im się pewnie za to, że nie dadzą się wyspać właścicielom. Godzina 00:10 - według założenia jesteśmy punktualnie. 20 km w nogach, też zgodnie z założeniem, nie planowaliśmy dłuższego odcinka, w sam raz na rozruch. Nocleg. Ogniska nie palimy. Kto chce, gotuje herbatę na prymusie, ja mam zapas w termosie. Rozkładamy się. Przezorni rozwieszają pałatki, mnie się nie chce. Przebieram się, kurtka całkiem przepocona, do rana na pewno nie wyschnie. Trudno, niepotrzebnie ją wziąłem. Pół kubka herbaty i wpełzam w śpiwór.
Dzień drugiWiatr się wzmaga, oby czegoś nie przywiał - to nie jest zwiastun stabilnej pogody. Wyjmuję pałatkę z plecaka by była pod ręką. No i się sprawdziło! Pierwsze krople, jeszcze nawet nie deszczu, szeleszczą po zeschłych liściach. Nakrywam się pałatką, nie chce mi się budować lepszego zadaszenia. Lenistwo bierze górę nad przezornością. To lenistwo może się jednak bardzo zemścić, gdy deszcz się nasili, albo gdy będzie padał do rana. Pakowanie się w deszczu nie jest komfortowe. Tym razem mi się jednak upiekło. Drobny deszcz ustaje. Wystarczy strzepnąć wodę z pałatki i można spać dalej. Jest dość ciepło. Komfort. Budzimy się o brzasku, czyli o siódmej. Śniadanko. Kto chce, może skorzystać z wody w rzeczce. Półgodziny i zwijamy się. Tą samą trasą wracamy do traktu na Irenę, przechodzimy most na Sannie i wychodzimy na asfalt. Tu żegnamy dwóch kolegów – odbili sobie nogi w nocy na asfalcie, każdy krok staje się cierpieniem – dalszy marsz nie będzie więc przyjemnością. Trudno, za rok będzie lepiej. Idą szosą do Zaklikowa, my skręcamy w las, dalej na południe. Zamierzamy obejść Zaklików od południa, przeciąć tory i szosę i dalej w kierunku wschodnim i południowym dojść do siarkowego źródełka koło rybakówki. Tam będzie pierwszy postój. Tereny znane, odległość do źródełka ok. 20 km. Leśne dróżki. W dzień idzie się po nich łatwo i szybko. Wystarczy tylko pobieżny rzut oka na kompas na krzyżówkach. Docieramy do linii stawów, skręcamy na wschód. Dalej tory, szosa i znowu lasek. Trafiamy prosto na jakieś śmietnisko, ktoś sobie opróżnił szambo, straszliwy fetor. Świntuch. Brak słów. Dalej na szczęście jest już czysto. Wchodzimy w las. Trafiamy na pierwsze grzyby, zjemy je na obiad. Nawigacja wg kompasu – dróżkami raz na wschód, raz na południe, czasem skrótami na przełaj. Przez wysoki las idzie się łatwo, przez podmokły niewiele trudniej – w tym roku to nie problem. Wiemy doskonale, gdzie jesteśmy, mijamy kolejne oddziały leśne. Przecinamy trakt prowadzący do Bani. Wiem, że najkrótsza droga na południe będzie trudna, są wprawdzie zaznaczone linie oddziałowe, ale, jak pamiętam, były zarośnięte i miejscami prowadzą przez tereny podmokłe. Czy zdecydujemy się na przedzieranie? Trochę jesteśmy zmęczeni, od wczoraj mamy za sobą prawie 40 km. I tu czeka nas niespodzianka – natrafiamy na nowiutki leśny trakt. Zrobiono go chyba w zeszłym roku. Idzie dokładnie na południe. Korzystamy. Traktem idzie się szybko, ale dość szybko nam się nudzi. Trakt dobry jest dla pojazdów, nie dla piechurów. W dodatku te świeże skarpy surowego piachu po bokach szpecą. Nie pasują do otoczenia. Trudno, wybieramy wygodę. Idziemy skrajem rezerwatu Łęka kierując się na Janiki. Nieco dalej jest rybakówka i źródełko siarkowe, gdzie planujemy dłuższy odpoczynek. Tam też mamy się spotkać z dwoma kolegami, którzy dziś do nas dołączą. Zmęczenie. Ciężko iść pod górę, na jej szczycie robimy pięciominutowy postój. Można zdjąć plecak, napić się herbaty. A wokół piękne stare drzewa, pod nimi drugie piętro samosiejek. Pogoda wspaniała, ciepło, słonecznie, nawet pokazują się owady. Słychać nawoływania sikorek, dzięcioła... No dosyć tego, trzeba iść dalej, to już ostatnie półtora kilometra. Przechodzimy przez mostek na leśnej strudze, mijamy stary sad, znów wychodzimy na drogę, tę do rybakówki. Po drodze mijamy pomnik partyzantów. Na moście czekają koledzy, znowu jest nas szesnastu. Skręcamy do źródełka. Ścieżka zanikła, nikt tam nie chodzi. Źródełko także zapuszczone. Rozgarniamy spadłe liście, nabieramy wodę na herbatę, na zupki. Jemy obiad. Każdy coś tam sobie pichci na prymusiku. Kroimy także zebrane po drodze grzyby, prawdziwki, maślaki, podgrzybki. Razem z cebulką będą wspaniałą potrawą. Dusimy je w sosie własnym – pycha. Czas iść dalej. Następny przystanek będzie na cyplu. Trasa ambitna prowadzi okrężną drogą omijającą stawy od południa. Mniej ambitna osią przez stawy. Po krótkiej naradzie wybieramy krótszą – po drodze odwiedzimy sklep w Gwizdowie. Dość szybkim forsownym marszem idziemy pomiędzy stawami. Pięknie wyglądają obramowane rudziejącymi szuwarami. Znów wychodzimy na asfalt. W końcu jest ten Gwizdów. Rzeczywiście jest sklep, a na przeciwko wiata, stolik, ławeczki. W sam raz miejsce na browarogodzinę. Taki malutki przerywnik, przyda się dla zmęczonych nóg. Mamy za sobą od wczoraj ponad 40 km, a tempo marszu lajtowe nie było, zmęczenie daje znać o sobie. Pół godziny odpoczynku musi nam wystarczyć, to dopiero połowa trasy zaplanowanej na dziś. Ruszamy dalej, znów w pomniejszonym stanie. Jeden z kolegów wraca do Lublina. My idziemy na Imielty. Szybko się ściemnia, już po ciemku docieramy na cypel. Tu krótki odpoczynek, Wracamy znów na trakt i kierujemy się dalej na wschód. Przed nami Łążek Ordynacki. Zaczyna padać. Drobny, lecz gęsty deszcz, na drodze kałuże. Trudno lawirować pomiędzy nimi, idziemy na przełaj, i tak jest mokro w butach. Droga dziurawym asfaltem jest monotonna i nudna. Męcząca, zwłaszcza po ciemku. Gdzieś tam jest szosa na Rzeszów, nawet słychać samochody. Mostu na Białej prawie nie zauważamy – zaleta traktu. Nie musimy iść tym razem po resztkach drewnianej konstrukcji – pozostałości po wąskotorówce. Przekraczamy szosę, idziemy wygodnym chodnikiem – dobrze, że nie poboczem, bo ruch na szosie spory – i skręcamy w bok. Cywilizacja – asfalt, domki, płoty... Zza płotów szczekają psy. Według mapy wieś Zagóra. Wreszcie trafiamy na skrzyżowanie asfaltu ze Szklarską Drogą. Tu pięciominutowy postój. Muszę poluzować wiązanie buta. Lubię jak but dobrze opina nogę, tym razem jednak po tych wielu kilometrach noga spuchła i skraj cholewki uciska ścięgno Achillesa. Dawno powinienem był zareagować, ale nie chciałem się zatrzymywać. To lenistwo teraz skutkuje – nadwyrężyłem ścięgno, zrobił się obrzęk i boli, a przed nami jeszcze wiele kilometrów. Skutki będę odczuwał jeszcze przez dwa tygodnie. Zapamiętam tę lekcję. Idziemy Szlarską Drogą. Dalej pada. Znowu idziemy traktem dobrym dla pojazdów, a nie dla pieszych. Twardym, w dodatku wysypanym grubymi kamykami. Marsz męczący, zwłaszcza dla już zmęczonych. Do Szklarni jeszcze prawie 10 km, no może mniej. Przed Szklarnią mamy skręcić na południe – nocleg zaplanowaliśmy w okolicy Dzikówki albo wcześniej na Górach Jażycowych. To jeszcze kawałek. Zmęczenie coraz większe, kilku kolegów ma poodbijane stopy, robimy więc kilkuminutowe przerwy. Do Szklarni coraz bliżej, ale to jeszcze co najmniej godzina drogi.
Trafiamy na drogę skręcającą na południe, prowadzi na Lisie Góry. Decydujemy się na nocleg – nie musimy iść dalej. Skręcamy z traktu. Leśną drogą zdecydowanie idzie się lżej. Wchodzimy pod górę, skręcamy w las. Starodrzew sosnowy, borówkowe poszycie, wrzos. Jakieś samosiejki – dobre miejsce, choć wolałbym sosnowy zagajnik. Ale jest ciepło i nawet chwilowo nie pada. Zmęczeni prawie zwalamy się na glebę. Dzisiejszy odcinek to równe 50 km, a miało być ok. 40. Tym razem każdy zabezpiecza się przed deszczem – rozpinamy pałatki. Jeść mi się nie chce, wystarczy herbata. Włażę w śpiwór.
Dzień trzeciW środku nocy przejaśnia się. Czyste wygwieżdżone niebo nad nami. Pięknie, ale robi się zimno. Wyciągam z plecaka folie, nakrywam się dodatkowo. Teraz jest ciepło. Śpimy prawie do ósmej, nie musimy się śpieszyć, wystarczy, że dotrzemy do Janowa wczesnym popołudniem. Po drodze odwiedzimy jeszcze Porytowe Wzgórze. Pakujemy się, dwaj koledzy żegnają się z nami – muszą być w domu wcześniej. Pójdą do Janowa najkrótszą drogą. My bez pośpiechu jemy śniadanko.
Idziemy według kompasu mapy, droga łatwa. Pogoda przyjemna – ciepło i nie pada. Ciepło, więc grzyby. Co chwila podnosimy spod nóg borowiki, podgrzybki, maślaki. Grzyby, więc grzybiarze. Mijamy kilka osób, nawet jakiś samochód. Mijamy Góry Pieniężne – ciekawe, skąd ta nazwa? Śliczny las dookoła. Droga łatwa. Łatwa, ale prawie każdy z nas odczuwa jakieś dolegliwości i nie wszyscy idą równym tempem. Robimy przystanki na krzyżówkach. Trudno jest potem rusza© po takim popstoju, najgorsze tych pierwszych kilka kroków. W końcu docieramy na Porytowe Wzgórze, mijamy partyzanckie mogiły, przechodzimy przez kilka drewnianych mostków i wychodzimy na asfalt. Obok pomnik i cmentarz partyzancki. Tu robimy dłuższą przerwę.
Znów żegnamy dwóch kolegów – idą na Flisy, skąd zabiorą ich znajomi samochodem. Reszta - jedenastu – idzie do Janowa. Idziemy znakowanym szlakiem – Kiszczańską Drogą. Trasa łatwa, ale zmęczenie daje znać o sobie. Dzisiejszy odcinek to tylko dwadzieścia kilka km, spacerek, tylko nie po wczorajszej pięćdziesiątce. Po kilku pięciominutowych postojach grupa rozbija się na dwie. Nie musimy się śpieszyć.
Trakt wychodzi na szosę. Ostatnie kilometry to asfalt. Domy, cywilizacja... Do Janowa docieramy na 15 tą. Koledzy o godzinę wcześniej. Spotykamy się przy piwie. Trzeba będzie poczekać do odjazdu busa. Wszyscy się pewnie nie zabierzemy. Decydujemy się jechać do Frampola, stamtąd jest więcej połączeń. Jedziemy we trzech, korzystając z podwózki – zabiera nas brat Pawła. We Frampolu akurat trafiamy na busa do Lublina. W domu jestem ok. 17tej.
Rajd był bardzo udany, przeszliśmy w sumie jakieś 95 km. Na przyszłość trzeba trasę tak zaplanować, by mniej było utwardzanych traktów – leśnymi dróżkami chodzi się przyjemniej. Może warto też pomyśleć o zorganizowanym powrocie? Mamy rok na dopracowanie. Wielkie dzięki wszystkim! Andrzej |