XI Rajd „Szlakiem Wilków”

3 – 5 październik 2014 r.

 

Dzień pierwszy

Jak poprzednio jedziemy wyczarterowanym busem na miejsce startu. Tym razem zaczniemy ze Zwierzyńca. Wyjazd z Lublina o 17-tej, więc zaczniemy późno i na miejsce noclegu dotrzemy grubo po północy. Docieramy do Zwierzyńca ok. 19-tej i wysiadamy... pod browarem. Browar jest tylko punktem orientacyjnym, nie zaczynamy od piwa – po prostu stąd blisko do wejścia na szlak prowadzący przez Bukową Górę. Zakładamy marsz jedną grupą i nie najszybsze tempo marszu.

Początkowo idziemy po ciemku, korzystając z księżycowego światła. Za kilka dni będzie pełnia, więc księżyc już świeci jasno. W lesie jednak tak jasno nie jest i trzeba dobrze patrzeć pod nogi. Podejście strome, czuje się to i w nogach, i w płucach. Drogę utrudniają... schody. Jednak przydadzą się czołówki. Na górze krótki odpoczynek. Z założenia poruszamy się drogami, według GPS, opracowaną wcześniej trasą. Piotr ma ten teren oswojony i lepszą mapę w swoim GPSie, więc koryguje moją trasę. Bardzo to pomaga.

Mijamy wsie Mikołajówkę i Kaczmarkę, budząc psy, które z daleka wyczuwają obcych. Przechodzimy tory. Idziemy przez piękne tereny, których niestety nie widać. Czujemy tylko w nogach, że nie maszerujemy po płaskim, lecz po roztoczańskich wzniesieniach. Omijamy Floriankę. Tu plączemy się trochę, gdyż leśne ścieżki w ciemności są słabo widoczne. Szpica wyrwała się za bardzo do przodu i trzeba wracać, na szczęście niewiele. Trochę na przełaj, trochę leśnymi ścieżkami szukamy kontaktu z zaplanowaną trasą. Miejscami leżą na tych ścieżkach zwalone gałęzie. Utrudnia to szybki marsz. Przecinamy Kamienną Górę i Świstakową Górę, szkoda, że w ciemnościach, bo to ładne okolice - trzeba będzie powtórzyć kiedyś tę trasę za dnia. W końcu las się kończy i wychodzimy na otwarty teren. Nad nami pięknie wygwieżdżone niebo. Droga prowadzi teraz w dół, więc idzie się łatwo. Jesteśmy pełni sił, to dopiero początek dzisiejszej trasy. Jest świetnie. Po drodze posilamy się słodyczami i herbatą. Nie robimy dłuższych postojów.

Skrótem, polną drogą, dochodzimy do Nowego Górecka. Znowu budzimy psy, które już z daleka reagują szczekaniem. Wychodzimy na asfalt. Dalej przez Stare Górecko i Brzeziny idziemy szybkim marszowym krokiem po twardym. Dochodzimy do Tarnowoli, a za nią robimy pierwszy nieco dłuższy odpoczynek. Jakieś pół drogi już za nami. Mamy dość asfaltu, choć po twardym idzie się szybko i automatycznie, lecz nudnawo. Księżyc zniknął, za to gwiazdy świecą bardzo intensywnie - wspaniale prezentuje się Orion.

Dzięki mapom w Piotrowym GPSie korygujemy trasę. Wybieramy znakowany szlak – przed nami przejście przez Nepryszkę, niewielką rzeczkę, ale jej dolinka na pewno będzie podmokła. Przechodzimy bezproblemowo przez trzy kolejne mostki. To nam się udało, planując trasę nie byłem pewien, czy na jakiś mostek natrafimy. A trasa i tak jest długa, nie ma więc sensu, by ją dodatkowo sobie komplikować. Znowu las i czuć, że to prawdziwy las, a nie jakieś sośniaczki. Wspaniałe powietrze! Jak po sznurku suniemy prostym równym traktem na SE, mijając oddziały 94 i 105, aż do skrzyżowania z Gościńcem Fryszarkowskim. Tu skręcamy na południe. Trakt jest twardy, jednak leżące kamyczki pod stopami nie są przyjemne. Odczuwamy zmęczenie, nie chcemy jednak zwalniać ani robić dłuższych odpoczynków, jest na to zbyt późno. Zakładaliśmy optymistycznie, że dotrzemy na nocleg ok. 2-giej, jest znacznie później. Przystaniemy na chwilę na moście.

 

Pierwsza kontuzja – Borsuk ma nadwyrężone kolano, idzie z trudem. Na szczęście to już ostatnie kilometry: kilometr do mostu na Sopocie no i jeszcze kawałeczek dalej. Mostek witamy z radością, prawie jesteśmy na miejscu. Dalej droga idzie pod górę i rozwidla się. Znów się przydaje GPS, nie tracimy czasu na błądzenie. Dochodzimy w okolice Góry Maziarze. Nie musimy dotrzeć do ustalonego punktu, lecz znaleźć względnie dobre miejsce na nocleg, więc skoro tylko natrafiamy na wyższy teren, skręcamy w las i oddalamy się od drogi. Jest tak sobie, w miarę równo, tylko sporo suchych gałęzi i trzeba je wyzbierać przed rozłożeniem spanka. Na robienie kolacji nie mamy ochoty. Jest 3:20. Łyk herbaty i spać. Dość szybko usypiamy, zmęczenie i świeże powietrze robią swoje. W nocy słychać nawoływanie puszczyków.

 

Dzień drugi

Noc była ciepła i nocleg komfortowy. Rano nawrzeszczały na nas sójki - jak zwykle zauważyły obcych w lesie i to im się nie spodobało. Ciepło i wilgotno, więc grzyby. Rosły nawet pomiędzy śpiworami - prawie każdy coś tam znalazł. Zebraliśmy je do wspólnej torby. Jak się okazało zaledwie kilkanaście kroków dalej w głąb lasu było lepsze miejsce, bardziej równe i bez takiej ilości zeschłych gałęzi, ale kto to mógł wiedzieć? Po nocy nie widać. A jeszcze dalej był rów i bagienko, zaznaczone zresztą na mapie.

Po śniadaniu krótka narada – do przejścia są dwa warianty, do wyboru. Pierwszy, bardzo ambitny, zakłada marsz na południe na Górę Maziarze, do której zabrakło nam wczoraj kawałeczek, a dalej przez bagna i dzikie, naprawdę wilcze, ostępy na samotne wzgórza sterczące niczym wyspy wśród bagien. Wzgórza o intrygujących nazwach: Wilcza Jama i Sosnowa Góra. Na mapie wyglądały interesująco. Dalej powrót szlakiem turystycznym na zachód w kierunku na Osuchy, Kozaki Osuchowskie i potem na północ, na Aleksandrów i Górę Okno. Wariant drugi, krótszy o 10 km, zakłada wcześniejszy kurs na zachód, z pominięciem bagien i uroczysk, przez Krzywą Górkę na Kozaki Osuchowskie i dalej jak poprzednio. Niestety, podczas wczorajszego marszu Borsuk poważnie nadwyrężył kolano, zrobił się wysięk, jest spuchnięte. Z taką kontuzją trudno iść dalej, w każdym razie nie jest to przyjemność lecz męka. Pech, musiał zrezygnować. Szkoda. Wrócił traktem na Józefόw. Była to jednak konieczna decyzja.

Jako że dzień zapowiadał się piękny, a sił nam nie brakowało, zdecydowaliśmy się na ten ambitniejszy plan i wyruszyliśmy na południe. Wkrótce odebrałem wiadomość, że Paweł, który od nocy samotnie podążał naszym śladem, jest już przy mostku na Sopocie. Zaczekaliśmy więc na Górze Maziarze. Paweł nocował na Brzanej Górze w okolicach Tarnowoli i miał już w nogach kilkanaście km szybkiego marszu. Znόw było nas 14.

Trasa początkowo prowadziła szlakiem dość dobrze oznakowanym, który jednak skręcał i odchodził na wschód. Na mapie była zaznaczona jakaś ścieżka przez bagno na południe, dokładnie według zaplanowanej trasy. Okazała się ledwo widoczna. Weszliśmy w bagno.– takie sobie mokradełko z bagienną roślinnością jakich wiele w znanych nam dobrze lasach. Ledwo zwilżyliśmy buty. Nic nadzwyczajnego, nie ma co się przejmować takimi bagnami. Jak miało się okazać niebawem, ta ocena trudności była bardzo, bardzo przedwczesna...

Następne mokradełko wymagało już wolniejszego i uważnego marszu. Zaczął się mokry las z rowami wypełnionymi wodą i rzadkim błotem. Poruszaliśmy się po kępach, wykorzystując leżące tu i ówdzie pnie. Dość męczący i powolny sposób poruszania. Potem teren znów stał się suchszy. Napotkaliśmy drwali, minęliśmy pomnik poświęcony poległym partyzantom i znowu droga zanikła wśród chaszczy. Szlak prowadził na zachód albo na wschód, więc nie po naszej trasie. Naszej drogi na południe, zaznaczonej na mapie, ani śladu. Weszliśmy w las, między zarośla.

Kierując się wciąż na południe dotarliśmy do skraju rozległego bagniska. O, to już wyglądało poważnie. Szeroka na setki metrów otwarta przestrzeń porośnięta wysoką bagienną trawą. Żadnego drzewka na środku. Według mapy przez środek płynie rzeka Studzienica. Postanowiliśmy nie ryzykować i nie pchać się dalej. Na skraju zrobiliśmy kilka zdjęć, a potem wycofaliśmy się na drogę. Ta prowadziła na wschód. Postanowiliśmy obejść bagno od wschodu, gdzie było węższe i, jak sądziliśmy, rzeczka w górze będzie łatwiejsza do przejścia. A może nawet będzie jakiś mostek?

Kolejna leśna droga skręcała bardziej na południe i zaprowadziła do dolinki rzeczki. Rzeczka rzeczywiście okazała się w tym miejscu nieproblemowa. Płynęła wartko, szumiąc po zwalonych pniakach jak inne leśne potoki z herbacianą wodą. Znaleźliśmy nawet leżącą w poprzek kłodę. Trzeba było tylko zeskoczyć na nią, a potem wgramolić się na piaszczystą skarpę. Lepszej w pobliżu nie było, ale dno rzeczki było twarde, więc można było także przejść w bród.

Po krótkim odpoczynku w promieniach jesiennego słoneczka ruszyliśmy dalej na południe ścieżkami zwierząt widocznymi wśród wysokiej trawy. Znów wyszliśmy na ledwo widoczną leśną drogę, prowadziła w kierunku zachodnim. Dość szybko znaleźliśmy się więc naprzeciw miejsca, w którym zeszliśmy z południowego kierunku obchodząc bagno. Stąd do tej Wilczej Jamy było zaledwie kilkaset metrów. Tak pokazywały mapy i GPS – trochę ponad 500 m na południe. Tylko którędy??? Na mapach widniały dwie niewyraźne ścieżki zaznaczone przerywaną linią, jedna wprost na południe, druga bardziej w kierunku południowo-wschodnim. Na mapie. W terenie nie został po nich żaden wyraźny znak. Trochę na wyczucie, trochę według wskazań GPS, wykorzystując zwierzęce ścieżki ruszyliśmy dalej.

Przy drodze zauważyliśmy żmiję. Wygrzewała się w promieniach południowego słońca i nie miała ochoty na ucieczkę. Zaniepokojona uniosła łeb i zasyczała. Następne napotkaliśmy kilkanaście metrów dalej. Były nieruchawe i nie zamierzały uciekać. Agresywne także nie były. Korzystały z ciepła.

Kolejne leśne bagienko okazało się dość męczące. Nierówne kępy, pomiędzy nimi doły z rzadkim błotem i rdzawą wodą. Szliśmy wolno, jeden za drugim, choć niekoniecznie po śladach poprzednika, raczej wybieraliśmy nienaruszone butem miejsca, tak, by nie zapadać się wyżej kolan. Często, by złapać równowagę, chwytaliśmy się rosnących drzewek. Niektóre, spróchniałe, łamały się i nie dawały oparcia. Prawie wszystkie były za to oplątane ostrymi jeżynami, więc ręce mieliśmy podrapane do krwi. Trudno było zachować kierunek marszu, gdyż trzeba było omijać gęstsze zarośla krzewów i trzcinowisk. Coraz częściej mijaliśmy ślady dzików, ścieżki wydeptane w czarnym torfie, odchody, wygniecione miski w błocie. Nic dziwnego, poruszaliśmy się zwierzęcymi przesmykami. Czuć było także wyraźny zapach zwierząt.

Nagle rozległ się trzask łamanych gwałtownie gałęzi i plusk wody. Tuż obok poderwał się jeleń. Wspaniały zwierz: Dwunastak? Czternastak? - był nie mniej zaskoczony od nas. Pochylił łeb i przez moment wydawało się, że zaszarżuje, jednak odskoczył w bok, okrążył nas i schował się w zaroślach po naszej lewej stronie. Trwało to kilka sekund. Nikt nie zdążył nawet pomyśleć o zrobieniu zdjęcia. Co za spotkanie!

Idąc zwierzęcymi ścieżkami, lawirując między gęstymi skupiskami trzcinowisk i chaszczy, wybieraliśmy łatwiejsze przesmyki i cały czas skręcaliśmy za bardzo na zachód. W końcu zorientowaliśmy się, że już minęliśmy tę Wilczą Jamę. Wracać? Znowu brnąć przez pokonane już błocka? Szukać na siłę przejścia? Czy też iść dalej w kierunku zachodnim? Wybraliśmy to ostatnie. Trudno, nie zaliczymy Wilczej Jamy. W końcu czas uciekał i należało wydostać się z bagien przed zmrokiem. Na zachód – to był nasz kierunek trasy na Osuchy. Zamiast Wilczej Jamy trafiliśmy inne wzgórze, na mapie ledwo zaznaczone. Nieco wyższa kępa, na niej kilka dębów. Śliczne miejsce. A potem brnęliśmy dalej przez błotnisty las, trzciny, chaszcze i zwierzęce ścieżki.

Las w końcu się skończył i zobaczyliśmy przed sobą oświetloną słońcem trawiastą przestrzeń, na niej kilka samotnych brzózek. Przed nią jednak był kanał, trochę za szeroki, by go przeskoczyć. Na szczęście ze znalezieniem drągów nie było problemu i szybko zrobiliśmy „kładkę”. Weszliśmy na tę łąkę, między wysokie szorstkie bagienne trawy. Łąka okazała się bagnem. I to bagnem dużo trudniejszym, niż te leśne... Z pozoru niby zwykła łąka pokryta wysoką trawą, na niej z rzadka kępy pojedynczych brzóz. Ale już po kilkunastu krokach grunt się zapada. Woda do bioder a dno jak tapczan. Spleja.

Szliśmy ostrożnie po zapadającej się splei, czasem tylko po kolana, czasem po biodra w wodzie. Dobrze, że nie było zimno. Właściwie, to nie odczuwaliśmy temperatury tej wody – byliśmy rozgrzani marszem, a i adrenalina też robiła swoje. Trzeba było skupić uwagę na każdym kroku. Zatrzymywać się nie mogliśmy – od razu spleja uginała się wyciskając wodę i zamiast „wyżej kolan” robiło się głębiej. Każdy krok musiał być wyliczony, bo były miejsca gorsze, mniej wytrzymałe i tam spleja przerywała się. Najgorzej, że trudno było wybrać właściwy kierunek. Bagno leżało w dolinie Studzienicy, należało więc oczekiwać, że w kierunku spływu jej wód, czyli zachodnim, będzie coraz głębsze, a tam właśnie niestety prowadziła najkrótsza nasza droga. Przed nami widać było lasek, brzozy i sosny, najwyraźniej rosnące już na suchym gruncie. Ale do tego lasku był jeszcze kawałek otwartej bagiennej przestrzeni i to coraz gorszej. Szukaliśmy przejścia trochę na wyczucie brnąc dalej. Intuicyjnie kierowaliśmy się w kierunku tych pojedynczych samotnych brzózek, sądząc, że rosną na suchym gruncie. Tak jednak nie było. W dodatku czasami natrafialiśmy na miejsca głębsze lub o słabszej splei i zapadaliśmy się w nich już wyżej pasa. Wyglądało to groźnie, gdy nagle ktoś wpadał aż po plecak. Zrobiło się nieprzyjemnie.

Na szczęście udało nam się dojść do granicy drzewek i trafić tam w końcu na suchy kawałek wynurzający się spomiędzy bagien. Takie maleńkie wzgórze. Była tam nawet lisia jama – więc teren leżał powyżej poziomu wody - i nawet były tam ślady jakby po kopaniu piasku. Odetchnęliśmy – skoro ktoś tu kiedyś dotarł, to musi być jakieś przejście, tylko którędy? Dookoła bagna.

Czas uciekał, byliśmy już zmęczeni, a sytuacja nadal była niejasna. W prostej linii na zachód mieliśmy do pokonania mniej niż półtora kilometra do suchego lasu, tylko że po coraz gorszym bagnie. Czy do przejścia? Nikt tego nie mógł wiedzieć. Jeżeli będzie gorzej niż tu, to przejść się nie da. Ryzykować nie wolno, dalej bagno może być niebezpieczne. Trzej koledzy ruszyli na zwiady. Po półgodzinie okazało się, że jest suche - względnie suche - przejście, przynajmniej na najbliższy odcinek. Drogi jednak nie było.

Ruszyliśmy na przełaj przez las, po tym suchym, i znaleźliśmy się na skraju łąki. Na bagno nie wyglądała – inna roślinność. Przedtem jednak trzeba było pokonać kolejny kanał, znowu po zaimprowizowanym na kłodach przejściu. W oddali majaczyły ślady cywilizacji; jakaś uprawa, myśliwskie ambony. Te leżały w przybliżeniu w kierunku marszu. Spodziewaliśmy się znaleźć przy nich drogę – w końcu myśliwi którędyś tam docierali. Drogi jednak nie było. Poruszaliśmy się wąziutkimi ścieżkami wśród wysokiej trawy. Tym razem jednak już po twardym i już względnie suchym terenie. Tylko od czasu do czasu musieliśmy pokonywać kolejne kanały i rowy. Jedne dawały się przeskoczyć, inne przechodziliśmy w bród. Kierowaliśmy się na Muraszków – Osuchy.

Po prawej stronie coraz bliżej był ten las rosnący na wyższym i suchym terenie. Gdzieś tam po drodze mieliśmy jeszcze przejść pechową dziś dla nas rzeczkę Studzienicę – dopływ Tanwi, w tym miejscu na pewno już znacznie większą niż tam w lesie. Liczyliśmy, że może natrafimy na jakąś drogę gruntową i mostek. Gdzieś tu w pobliżu, po lewej, płynęła Tanew. Czy nikt nie jeździ po tych łąkach? W oddali na horyzoncie widać już było drzewa przy szosie na Łukową, a na południu, gdzieś już na drugim brzegu Tanwi, ciemniała chmura dymu. Coś się tam paliło. Łąki?

Rzeczka okazała się zbyt szeroka by ją przeskoczyć i zbyt głęboka, by przejść przez nią. Brzegi grząskie, dno miękkie. Nie da rady. Trafił się jednak „małpi most” – przewrócone suche drzewo, oparte konarami o podłoże. Lżejsi przeszli najpierw. Przeszli zwinnie, a pień wytrzymał. Poprzynosili dodatkowe kołki do asekuracji. Po kolei gramoliliśmy się na ten pień, uważając, by nie zwalić się w wodę i nie pokaleczyć przy tym o gałęzie. Postanowiłem nie ryzykować wspinaczki i przejść po pniaku na oklep. To też nie okazało się łatwe, gdyż pień był wysoko nad poziomem gruntu i trudno było mi nań wyleźć. Udało się nam jednak obłamać gałęzie, o które się wspierał i pień się obniżył na tyle, że jakoś dałem radę. Uff... Nie była to jednak ostatnia przeszkoda, musieliśmy zaliczyć jeszcze jeden kanalik, tym razem płytszy i z twardszym dnem. Przeszliśmy go w bród. Drobiazg. Jak się później okazało, nieco niżej była tama bobrowa, po której przeszlibyśmy łatwiej niż po tym drzewie.

Wyszliśmy na drogę. Na suchą twardą piaszczystą drogę! I dalszych bagien ani mokradeł już nie było. Można było wylać wreszcie wodę z butów. Na drodze ślady zwierząt, jeleni, dzików i bardzo wyraźny ślad wilka. Las w końcu się skończył i doszliśmy wreszcie do wsi Osuchy. Osuchy - nazwa dziś dla nas jak najbardziej trafna i bardzo pasująca do sytuacji. Tylko że dzień się kończył, a słońce już było nisko nad horyzontem. Czy zdążymy do sklepu? Czuliśmy już w ustach smak piwa. Należało nam się.

Sklepu jednak w Osuchach nie było. Najbliższy, według uzyskanej informacji, był 4 km na południe we wsi Łukowa. Zupełnie nie po drodze. Nikomu nie chciało się nakładać tych 8 km. Uzupełniliśmy tylko wodę korzystając z uprzejmości gospodarzy.

Do planowanego pierwotnie miejsca noclegu w okolicach Góry Okno pozostało jeszcze... ze dwadzieścia kilometrów. Za długo zeszło nam w tych bagnach. Nocny marsz nie miał sensu, należało poszukać noclegu gdzieś w pobliżu, jeszcze za widna, a trasę jutrzejszą skorygować. Pozostawiliśmy Osuchy za sobą i weszliśmy w las. Udało się znaleźć w miarę dobre miejsce, zapewniające jaką taką osłonę od góry. Było to ważne, bo przy bezchmurnym niebie noc zapowiadała się zimna. Szybko zjedliśmy oszczędną kolację. Byliśmy zbyt zmęczeni i na dłuższe gotowanie posiłków nie mieliśmy ochoty, nawet by przyrządzić potrawkę z grzybów. Mnie wystarczyła gorąca herbata. Jeszcze przed 20-tą wpełzliśmy do śpiworów.

 

Dzień trzeci

W nocy rzeczywiście chwycił mrozek i komfortowo nie było. Ranek powitał nas szronem. Gorzej, że mokre spodnie i mokre buty pozamarzały. Były całkiem sztywne i nie można ich było włożyć bez ogrzania i rozmiękczenia. Śniadanie zjedliśmy bez pośpiechu, obfitsze, niż kolację. Wyruszyliśmy dalej już w pomniejszonym składzie, gdyż o świcie, jeszcze po ciemku opuścił nas Karpio – chciał dotrzeć do Biłgoraja wcześnie rano. My także postanowiliśmy nie szukać dziś żadnych utrudnień, unikać bagien i chaszczy, a wszelkie rzeczki przechodzić po mostkach. Trzeba więc było trzymać się dróg i szlaków. Przez Rozkopaną Górkę poszliśmy na Kozaki Osuchowskie, a dalej na zachód przez Podlasek. Wyszliśmy na znakowany trakt turystyczny, który zaprowadził nas do wsi Lipowiec. Tam był sklep, mogliśmy więc odpocząć przy piwie, zjeść obiad i uzupełnić wodę. Dalsza droga była już banalnie prosta. Podzieliliśmy się na dwie grupy, aby jednocześnie nie pakować się w Biłgoraju do busa. Pierwsza grupa ruszyła szybkim tempem i doszła na miejsce jakieś pół godziny wcześniej. Do Lublina dotarliśmy ok. 19-tej.

Wielkie dzięki dla wszystkich i do zobaczenia za rok.


Rajd był trudny, choć trasa nieco krótsza niż przed rokiem. Pierwszy etap nieco ponad 30 km, drugi tylko 24, trzeci ok. 30, więc w sumie wyszło ponad 80 km. Najtrudniejsze okazały się bagna, ale dziś tę przeprawę można wspominać z satysfakcją. Daliśmy radę! No i napotkany jeleń też był wart poniewierki po leśnych ostępach. Szkoda tylko, że nie udało nam się zaliczyć tej Wilczej Jamy, choć byliśmy blisko. Późniejsza analiza lepszych map wykazała... że szansy na suche przejście nie było. W takim terenie to i mapy są zawodne, przydałby się miejscowy przewodnik. Pogodę mieliśmy za to wymarzoną.

Trudny teren uczy pokory. Dotychczasowe bajora w Lasach Janowskich mimo wszystko były łatwiejsze, a może bardziej przez nas oswojone? Można wyobrazić sobie, jak trudno było walczącym tam przed 70 laty partyzantom, okrążonym przez niemieckie wojska. Niewielu przeżyło, szukając właśnie ratunku na tych bagnach....

 

Wnioski na przyszłość:

Krótszy etap nocny. Nie ma sensu zaliczanie trzydziestu ileś km po ciemku. Ten etap powinien być rozruchowy i doprowadzić do miejsca sobotniego startu. A nocleg powinien być przed północą. Najciekawszą trasę zaplanujemy na sobotę. I trzeba większą wagę skupić na precyzję nawigacji. Na mniej siłowe, a za to bardziej dokładne chodzenie. W trudnym terenie jest to absolutnie konieczne, bo nie zawsze można nadrobić błędy „skrótem na siagę”. Nie w każdym terenie. Więcej precyzji i staranności w nawigacji i mniej pośpiechu w marszu.

Mamy cały rok na opracowanie trasy następnego rajdu, a ten można dziś żartobliwie określić jako „przyśpieszony turnus sanatoryjny”: świeże powietrze, gimnastyka, spa i okłady borowinowe.