XI Rajd „Szlakiem Wilków”

4 – 7 październik 2013 r.

Dzień pierwszy.

Zaczynamy. Na starcie  stawia się 18 osób. Reszta dołączy następnego dnia. Jedziemy w oznaczone miejsce – leśny parking w pobliżu Józefowa. Po drodze ustalamy zasady: podział na dwie grupy, ta pierwsza zakłada bardziej forsowne tempo marszu. Na parking docieramy ok. 19, wysiadamy w ciemność. Księżyc na nowiu, nie ma wiatru. Piękne wygwieżdżone niebo, krystaliczne powietrze i zimno. To dobrze, będzie się lepiej szło.

Ten pierwszy etap prowadzi przez słabo przez nas rozpoznany teren. Kilka godzin poświęciłem na opracowanie optymalnego wariantu trasy, tak, by się nie przedzierać po ciemku przez krzaki i nie taplać w bajorach. Trasę zaplanowałem wododziałami, po drogach. Wyszło ok. 35 km, w praktyce będzie więc pewnie ze 40. Idziemy wg. kompasu i mapy kontrolując przebieg trasy GPSem. Czasami się zgadza idealnie, czasem wychodzi „doraźna improwizacja”. Tak jest już na początku k. wsi Tarnowola. W końcu łapiemy kurs i dobrym tempem maszerujemy do Górecka Kościelnego. Tam przekraczamy Szum i chwytamy zaplanowaną trasę. Tempo dobre, bo chłodno i pot nie płynie po plecach. Nie robimy też przystanków przez pierwsze 10 km. Nad nami cudne wygwieżdżone niebo – takich gwiazd nie zobaczy się w mieście. Mamy przed sobą Wielką Niedźwiedzicę, zza horyzontu wyłania się Orion. Pięknie. Nie ma jednak czasu na podziwianie nieba – trzeba patrzeć pod nogi. Bardziej to przyziemne, konieczne niestety podczas nocnego marszu.

Trudna jest orientacja w nieznanym lesie w ciemności, nawet z GPSem. Trzeba wypatrywać miejsc, w których się skręca. Te boczne leśne dróżki są ledwo widoczne i łatwo minąć krzyżówkę. Bez problemów docieramy do Małej Bukownicy. Obchodzimy ją od południa. Jest dobrze. Kontrola GPS bardzo się przydaje, ułatwia identyfikację mijanych miejsc, które w ciemnościach wyglądają tak samo. W końcu przekraczamy tory kolejowe w okolicach Rap Dylańskich. Tu się trochę plączemy. Kilkaset metrów brniemy na przełaj wg kompasu. Wychodzimy na jakieś budynki.

- A wy kto?

Z ciemności wyłania się jakaś postać, za nią druga z solidnym drągiem i jeszcze pies. Jak się okazuje, jest to taka wiejska straż obywatelska, zapewniają sobie ochronę przed włamaniami. Po naszych wyjaśnieniach uprzejmie pokazują nam drogę przez wieś. Przekraczamy asfaltówkę i znowu zagłębiamy się w las\

Zmęczenie zaczyna już być odczuwalne, jednak nie zatrzymujemy się dłużej niż na kilka minut – jest zimno, to mobilizuje. Łyk gorącej herbaty, garść słodyczy i siły wracają. Dzwoni Student. Idą często na skróty, na przełaj, co jest z pewnością bardziej męczące i niekoniecznie szybsze. Są jeszcze daleko od celu i wygląda na to, że to my dojdziemy wcześniej. Te Rapy Dylańskie okazują się pechowe... Skręcamy zbyt wcześnie w podrzędną dróżkę, która wyprowadza nas na bagna. Tego nie było w dzisiejszym planie. Przez jakiś czas brniemy starając się zachować kierunek. Pod nogami błyszczą oszronione mchy, miejscami szkli się woda. Widzimy też grzyby - kozaki, nawet jest ich sporo. Przedzieranie się prze chaszcze, jeżyny, trzciny i wysokie trawy męczy, a końca nie widać. Okazuje się, że wybierając niby łatwiejszą drogę idziemy... wzdłuż osi bagna. Skręcamy. Przedzieramy się przez gęstwinę, teren trochę się podwyższa i woda pod nogami już nie chlupie. Dalej kilka rowów, a za nimi droga. Słabo widoczna, zarośnięta, ale lepsza do marszu niż nierówne kępy mchu. Korzystamy więc z niej, choć kierunek nie bardzo jest odpowiedni. Liczymy, że szybko doprowadzi nas do krzyżówki. Akurat, droga skręca na południe i doprowadza nas do tego samego bagienka. Wg mapy i GPS od tej właściwej oddziela nas niewielki dystans, może kilkadziesiąt metrów. Znowu się przedzieramy, by prawie natychmiast znaleźć się na szerokim wygodnym trakcie. Uff. Teraz znowu idziemy według planu. Mamy kilka km nadmiaru, no i dobrze ponad godzinę straty.

Zmęczenie. Każdy je odczuwa, idziemy milcząc, starając się utrzymać równe tempo. Nie zawsze jest to proste, bo każdy krok stawiany w takim terenie musi być wymierzony. Zwłaszcza, że znowu trafiamy na teren podmokły. Znów dróżki zarośnięte wysoką trawą, która skrywa głębsze koleiny. Nie da się tędy iść szybko. Na szczęście to już końcówka, ostatnie kilometry. Pierwsza grupa jest już na miejscu, już się rozłożyli na nocleg. My jeszcze mamy kawałek. Teren na szczęście znowu staje się lepszy, wchodzimy na wzgórza porośnięte wyższym sosnowym lasem, pod nogami twarde podłoże. Idziemy już trochę jak automaty. Wypatrujemy ustalonego namiaru – zza ściany niewysokich sosenek, z niewielkiego zagłębienia słyszymy wołanie. Są! Trochę w innym niż zaplanowanym miejscu, ale to teraz nie ma znaczenia. Rozkładamy się na nocleg. Nie chce nam się robić kolacji, kilka łyków herbaty – co za cudowny napój - i do śpiwora. Przeszliśmy 43 km, szliśmy ponad osiem godzin ze średnim tempem nieco ponad 5 km na godzinę. Pierwsza grupa przyszła ponad godzinę wcześniej mając za sobą 38km – to te skróty – nie przypuszczam jednak, by była to mniej wyczerpująca trasa, raczej odwrotnie. Mieliśmy małą próbkę takiego skrótu na bagienku.

Przykrywam zmarzniętą ziemię folią, kładę karimatę, wciągam na siebie dres i włażę w śpiwór. Śpiwór nakrywam folią. Jest czwarta, wstajemy przed ósmą.


Dzień drugi.

Kilka godzin snu wystarczyło. Robimy szybkie śniadanie. Okazuje się, że nie musimy być na szosie biłgorajskiej o ósmej – tam planowaliśmy spotkanie – możemy być o godzinę później. To dobrze, jest czas na posiłek.

Zapowiada się piękny słoneczny dzień. W promieniach słońca las jest zdecydowanie piękniejszy. Dość szybko docieramy do Korytkowa. Tu kilka osób rezygnuje – ten nocny marsz okazał się zbyt forsowny, pojawiły się kontuzje. Kontynuacja oznaczałaby niepotrzebną mękę. Trudno. Następnym razem będzie lepiej. Na parkingu czeka grupa Roberta, zaczynają od dziś. Więc nadal jest nas kilkanaście osób.

W Korytkowie uzupełniamy zapasy wody. Przed nami długa trasa. Mamy przejść traktem przez Andrzejówkę do Władysławowa, a dalej na Łążek Ordynacki. Początek to kilka km asfaltu, więc równy krok i dobre tempo. W sam raz na rozgrzewkę. Pierwszy kilkuminutowy postój robimy tuż przed Władysławowem. Pierwsza grupa nas wyprzedziła, pewnie spotkamy się w Łążku.

Za Władysławowem skręcamy na południe i kierujemy się na przecięcie linii dawnej wąskotorówki. Po drodze wszędzie grzyby; kozaki, podgrzybki, maślaki i opieńki. Wszystkiego nie zabieramy – po co? – ale na tradycyjny sosik wystarczy. Jeszcze przed wąskotorówką spotykamy Ola – boleśnie odczuł wczorajszy marsz. Pęcherze na nogach nie pozwalają mu iść szybko. Odłączył od pierwszej grupy i idzie z nami. My też nie idziemy wolno – zbyt duży mamy odcinek do przejścia, a chcemy jak najwięcej przejść za widna, nie ma czasu na podziwianie widoków.

W okolicach Szklarni doganiamy pierwszą grupę – zrobili tam sobie odpoczynek na obiad. Dalej idziemy już wspólnie. Ustalamy zmianę miejsca noclegu. Będziemy nocować bliżej cypla, tak, by raniutko dotrzeć tam jeszcze przed śniadaniem.

Nie udaje się jednak dojść do Łążka za dnia. Szkoda, że nie naszykowałem wcześniej czołówki, jest gdzieś w plecaku, a nie chcę się zatrzymywać. Przez jakiś czas idę po omacku, zwalnia to jednak tempo i zostaję na końcu. Szukam więc tej latarki - denerwujące to bebeszenie plecaka – jednak teraz idzie się znacznie lepiej. Wreszcie docieramy do szosy na Rzeszów. Łążek Ordynacki. Decydujemy się na półgodziny odpoczynek w barze. Do końca niewiele zostało, możemy się posilić.

Ogrzani i posileni wyruszamy na ten ostatni dziś etap. Obchodzimy wokoło Łążek i wychodzimy na trakt do Gwizdowa. Gdzieś tam w miejscu noclegu czeka na nas już Robert. Droga równa, więc znowu idziemy jak automaty. Światełko na drodze – jest Robert i Chopin. Skręcamy w las na wzgórze i po kilkuset metrach docieramy na miejsce. Tym razem przeszliśmy 44 km utrzymując średnie tempo 5 km na godz. Nieźle - w czasie 24 godzin przebyliśmy więc 87 km z tym kilkugodzinnym odpoczynkiem na sen.

Drugiej nocy nie było mrozu, mimo to zmarzłem bardziej, niż poprzedniej. Wilgoć przesiąkła wszędzie, przeniknęła do śpiwora. Peleryna stała się mokrą szmatą. Na szczęście mam folię. Naciągam ją na siebie jednym końcem opierając o plecak. No, teraz jest cieplej i można usnąć.


Dzień trzeci.

Wstajemy o szarówce i bez śniadania idziemy na cypel. Najgorsze te pierwsze kroki – idziemy chodem Johna Wayne. Śmiesznie to musi wyglądać. Cóż, nie da się przejść bezboleśnie takiego dystansu, trzeba swoje odcierpieć. Normalka. Na cyplu robimy tradycyjne śniadanko. Wyciągamy zapasy, robimy grzybową potrawkę. Wspaniale smakuje herbata. Po śniadaniu rozdzielamy się. Olo i Arek wracają w kierunku Łążka, my kierujemy się na Janów. Najpierw kierujemy się na wyczucie, na północ i idziemy na przełaj. Mijamy jakieś stawy, mokradła i skręcamy na wschód na przecięcie ustalonej wcześniej trasy. W końcu ją chwytamy. Idzie się dobrze, GPS sygnalizuje kolejne punkty. Mijamy Kalenne i pomnik upamiętniający mieszkańców pomordowanych przez Niemców w czasie wojny. Czytamy nazwiska; całe rodziny, małe dzieci, kobiety. Milczymy...

Jest ciepło, nawet motyle latają. Piękna, kolorowa  jesień. W lesie ruch. Ładna pogoda zachęciła grzybiarzy. Dość często mijają nas samochody. Trochę to denerwujące.

Przed Janowem odłącza grupa Roberta – idą w kierunku Zalewu. My docieramy do miasta, dzisiejszy etap to tylko 20 km, ostatnie asfaltową uliczką. W barze wypijamy po jednym piwie i wracamy busem do Lublina. Koniec rajdu.


Porajdowe refleksje
Tegoroczna trasa była dość wyczerpująca. Całą przeszło tylko sześciu. Szacunek dla wszystkich, którzy zaliczyli ten pierwszy nocny etap. Było ciężko.

Wniosek dla uczestników:
Nie da się przejść trasy bez wcześniejszego przygotowania kondycyjnego! Kto nie chodzi codziennie, choćby  tych kilku km, nie da rady przejść bez szwanku więcej niż 30km. Oczywiście każdy odczuje trudy dłuższej trasy – to oczywiste, na to nie ma rady.

Wniosek dla organizatorów:
Troszkę krótsze etapy, z dłuższymi odpoczynkami. Zostawmy więcej sił i czasu na kontemplację przyrody i rajdowe pogawędki. Posmakujmy trochę las, nacieszmy się nim. Nie oznaczać to będzie zmiany charakteru rajdu na „taką sobie leśną wycieczkę”, ale trzeba wypośrodkować. Za rok będzie inaczej.

 

Podziękowania dla wszystkich i do zobaczenia na następnym rajdzie
Andrzej