X Rajd „Szlakiem Wilków”

5 – 7 październik 2012r.

Dzień pierwszy.

Zaczynamy. Zgodnie z ustaleniami o 16:00 podjeżdża po nas zamówiony busik, jest nas sporo, akurat tyle, co miejsc. Tuż przed wejściem każdy otrzymuje koszulkę rajdową. Podczas jazdy formujemy trzy grupy; grupa Ola wysiada pierwsza i startuje zaraz za Frampolem, grupa Marcina – środkowa – w okolicach korytkowa, a grupa Janusza przed Biłgorajem. Ta grupa będzie miała do przejścia najdłuższą trasę. Według pobieżnej oceny ok. 30 km. Miejsce spotkania – Góry Branewskie.

Sprawny wyjazd daje nam handicap czasowy – jest jeszcze jasno. Pogoda zapowiada się doskonała, nie jest za gorąco i na razie nie pada. W lesie pięknie, już kolorowo. Olo prowadzi wg GPS, więc nie korzystamy z dróg tylko idziemy lasem. Jest sucho, Rakowe Bagno wyróżnia się tylko typową dla bagien roślinnością, żadnego chlupotania w butach, żadnego zapadania się w mchy, tyle tylko, że trzeba wyżej nogi podnosić w gęstej trawie. Idziemy bez zatrzymywania się bardzo szybkim krokiem, by jak najdalej zdążyć za widna

Zmierzcha. Staramy się jak najdłużej nie zapalać świateł, w końcu jednak kolejny, niegdyś podmokły teren i pokopane co 2 metry rowy zmuszają nas do zapalenia czołówek. Już w ciemnościach mijamy Władysławo i leśniczówki budząc psy. Dalej korzystając z traktu zbieżnego z naszym kierunkiem zwiększamy tempo. Gdzieś dalej, po drodze mijamy stawy w Momotach, mostek na Branwi, przecinamy trakt krzeszowski i już jesteśmy na miejscu. Jesteśmy pierwsi. Druga grupa dociera dokładnie 13 minut po nas, odnajdujemy się chwile później. Okazuje się, że przeszliśmy 25 km  w niecałe 5 godzin. Szukamy dobrego podłoża i rozkładamy się na nocleg. Można odpocząć, można zjeść kolację. Trzeciej grupy, którą prowadzi Marcin nie ma, choć jak mówią przez telefon, też  są już na miejscu. Tylko gdzie? Może kropka na ich mapie była o milimetr przesunięta? Trudno, znajdziemy się rano. Jak się później okazało grupa Marcina dotarła ostatnia ale tylko 30 minut później, nie jest źle.

Dzień drugi.

Wstajemy o szarówce, jest przed szóstą. Las wilgotny jak w łaźni. Zbieramy się szybko i bez śniadania. Schodzimy ze wzgórza na drogę. Za nami pojawia się grupa Marcina – nocowali tuż obok, może kilkaset metrów. Tym razem formujemy dwie grupy – dwóch prędkości. Tak jest lepiej. Miejsce spotkania jest ustalone wcześniej – cypel na bagnie Imielty.

Piękny jest las jesienią i trochę szkoda, że idziemy tak szybko. Pod nogami pojawiają się grzyby – zbieramy je na tradycyjną potrawkę. Przecinamy szosę na Szklarnię, potem ruchliwą, z daleka słyszalną szosę rzeszowską, Łążek Ordynacki, mostek (a właściwie to, co z niego zostało) na rzece Białej. Potem następny, w podobnym stanie na okalającym dolinę Białej rowie i znowu zagłębiamy się w las. Po drodze jemy śniadanie. Do celu niedaleko. Ostatnie setki metrów idziemy ścieżką przez torfowisko. Na cyplu dołącza do nas Robert i Szopen, którzy dotarli tu dziś od strony Lipy. Wkrótce spotykamy się wszyscy, obie grupy. Ta pierwsza przyszła ponad godzinę wcześniej. Odpoczynek, obiad, sjesta.

W stawie nie ma wody. Zamiast niej czarne maziste błoto. Odpada więc przeprawa. Idziemy więc na przełaj, z kępy na kępę w kierunku wysokiego lasu. Droga bardzo męcząca. Pomiędzy kępami bagno nie było groźne, nie było nawet bardzo mokre, ale niepewny krok kończył się koniecznością ponownego gramolenia na wyższą kępę. Niby proste, o ile nie idzie się szybko. W wysokim lesie na brzegu odpoczywamy kwadrans i dalej idziemy omijając kompleks stawów od strony południowej. Trochę mokro, trochę zarośli, więc teren trudny. Dalej idziemy wzdłuż leśnej rzeczki Dębowiec, pełnej herbacianej  wody ze spuszczanych stawów. Pierwsza grupa znowu ma sporą przewagę i czeka przy siarkowodorowym źródełku. Gasimy pragnienie, uzupełniamy zapasy wody, odpoczywamy.

Ostatni etap, to szybki marsz (tym razem leśnym duktem) na północ. Nocujemy w okolicach Bani.

Ciepły wieczór i wiatr zwiastują zmianę pogody. Niestety, ta prognoza się spełnia i już po pierwszej zaczyna padać. Równy, na szczęście ciepły deszcz umila nam nockę, przestaje padać dopiero nad ranem. Kto dobrze naciągnął pałatkę, zbudził się suchy. Po śniadaniu żegnamy część grupy. Kierują się w stronę Lipy, skąd mają zapewniony transport. Reszta maszeruje na północ według kompasu i mapy. Co kwadrans zmieniamy prowadzącego. Szybkim krokiem pokonujemy mokradła poniżej stawów na Wilczowie – gdyby nie suchy rok, byłoby to trudniejsze, tym razem główną przeszkodą był nierówny i zarośnięty teren. Przecinamy stawy, potem bagno Zielona Smuga. Na czarnym błocie odciśnięte ślady zwierząt: jeleni, saren, dzików, nawet łosia. Wkraczamy w sośniaki na wyższych górkach, przecinamy linię wysokiego napięcia (oczywiście pod nią) i już jesteśmy w okolicach Łysakowa. Do celu przysłowiowy rzut beretem. Po drodze odwiedzamy Polankę, a raczej to, co z niej po 20 latach zostało i idziemy do Zaklikowa. Tu czeka nas rozczarowanie. Gospoda, w której planowaliśmy zakończenie jest nieczynna, spaliła się jeszcze w lecie. Druga obok niestety także jest zamknięta. Zaczyna padać. Tym razem deszcz jest zimny – wyraźna zmiana pogody. Część grupy postanawia wracać busem, część koleją. Ci pierwsi wygrali – trafił im się wygodny autobus. Reszta męczyła się w zatłoczonym miniszynobusie. Powrót do cywilizacji i do codzienności nie jest miły...