VII Rajd „Szlakiem Wilków”

23 – 27 sierpień 2003 r.


Dzień pierwszy

Rozpoczęliśmy 23 sierpnia w sobotę koło dworca PKP w Lublinie. Tam spotkali się wszyscy uczestnicy pierwszego Rajdu "Szlakiem Wilków": Adam, Andrzej, Arek, Monika, Przemek, Rafał i Robert. Zapakowaliśmy się do mikrobusa jadącego do Biłgoraja. Wysiedliśmy zaraz za Frampolem i po odszukaniu ścieżki prowadzącej w kierunku Rakowego Bagna zagłębiliśmy się w las.

Na mapie bagno wyglądało bardzo zachęcająco. Długie na jakieś 5 km, szerokie na kilometr, wydawało się niedostępne. Wyobrażałem sobie te rude mchy i białe kwiaty wełnianki. W rzeczywistości bagno okazało się zarośnięte karłowatą sosną. Owszem, było mokro, ale można było swobodnie iść przez nie ścieżką. Wkrótce więc zrezygnowaliśmy z kluczenia po dróżkach okrążających bagno i skorzystaliśmy z tych, które szły poprzez nie. Czasami szliśmy po miękkich materacach z mchów, które uginały się pod nami aż po kolana. Ale nikt z nas nóg nie zamoczył. Na bagnie rosły borówki łochynie i całkiem już dojrzałe żurawiny.

Po dwóch godzinach bagno skończyło się. Wgramoliliśmy się na wzgórze porośnięte wysokimi sosnami. Po pięciominutowym odpoczynku ruszyliśmy w dalszą trasę w kierunku wsi Władysławów. Tam uzupełniliśmy wodę. Po mostku przekroczyliśmy rzeczkę Rakową, o herbacianej wodzie i dalej leśnym traktem pomaszerowaliśmy na wschód - południowy wschód. Trakt cały czas prowadził przez bory sosnowe. Typowe, średniej wielkości sosny, niżej mchy, jagodniaki, paprocie. Trakt jest utwardzany, dla leśnego wędrowca mniej przyjemny, więc przerzuciliśmy się na idące w tym samym kierunku torowisko, pozostałość po leśnej wąskotorówce. Następny kilkuminutowy odpoczynek zrobiliśmy na mostku nad Branwią.

Ominęliśmy pomnik na Porytowym Wzgórzu upamiętniający wielką partyzancką bitwę i dalej częściowo szlakiem wąskotorówki, częściowo leśnymi dróżkami, pomaszerowaliśmy w kierunku wsi Szklarnia.

W lesie nie było wcale tak sucho. Las jest najwspanialszym zbiornikiem retencyjnym. Bagienka trzymają wodę, leśne rzeczki także nie powysychały. A w powietrzu była wilgoć jak w łaźni. Przy dość upalnej i bezwietrznej pogodzie marsz wyciskał "siódme poty", więc koszule mieliśmy przemoczone.

Od Porytowego Wzgórza charakter lasu zmienił się. Pojawiły się jodły i gęstsze poszycie. Po drodze napotykaliśmy też grzyby, gołąbki i kozaki, ale nie zabieraliśmy ich. Zatrzymywaliśmy się jednak przy większych skupiskach jeżyn - ich owoce były nie do ominięcia. Smakowały jak wino.

Do Szklarni chcieliśmy dotrzeć przed zmierzchem, by znaleźć dobre miejsce na nocleg. Nocowaliśmy na wysokim, zarośniętym wzgórzu tuż nad rzeczką Czartosową. Przemaszerowaliśmy 33 - 35 km.

Na wzgórzu odkryliśmy resztki czyjegoś szałasu - widać, ktoś podobnie jak i my wybrał to miejsce na nocleg. Myśmy jednak nie palili tam ogniska. Pogoda zmieniała się, spodziewaliśmy się deszczu. Na długim drągu umocowaliśmy więc pałatki Roberta i Arka. Pod takim dachem zmieściła się swobodnie cała nasza siódemka. Uzupełniliśmy wodę i mogliśmy spożyć posiłek, pierwszy od wyruszenia w trasę.

W nocy rzeczywiście lunęło. Dach okazał się niezawodny, choć był moment, kiedy wymagał chwilowej naprawy. Deszcz, dość obfity, padał przez dwie - trzy godziny. Typowy opad frontu chłodnego: deszcz i wiatr. W środku nocy uspokoiło się i pomiędzy czubkami drzew pojawiły się gwiazdy.

 

Dzień drugi

Wstaliśmy około siódmej. W lesie wszystko ociekało po nocnej ulewie. Po krótkiej porannej toalecie spakowaliśmy szybko manatki. Na miejscu noclegu nie pozostał po nas żaden ślad. Przeszliśmy niewielką odległość do Szklarni, gdzie skorzystaliśmy z drewnianego stołu pod wiatą, zbudowanego dla leśnych wędrowców. Tam zjedliśmy śniadanie. Uzupełniliśmy wodę i pomaszerowaliśmy najpierw traktem na zachód, a potem leśnymi dróżkami na północ przez Góry Majdańskie. Adam i Arek musieli niestety wracać - poszli więc dalej na północ do Janowa, a nasza piątka powędrowała dalej w kierunku północno-północnozachodnim. Klucząc leśnymi dróżkami, wybierając te mniejsze, te mniej uczęszczane, pokryte liśćmi i ściółką, dotarliśmy do rzeczki Trzebensz, przepięknej puszczańskiej strugi. Idąc dalej jej krętym brzegiem w kierunku zachodnim, dotarliśmy do zniszczonego drewnianego mostka. Tam zrobiliśmy dłuższy, półgodzinny odpoczynek. Można było zdjąć buty i ochłodzić stopy.

Dalsza trasa prowadziła nas w kierunku zachodnim, najpierw wzdłuż rzeczki, później leśnymi dróżkami. Na poboczu pojawiły się śmiecie - widać było, że zbliżamy się do "cywilizacji". Przekroczyliśmy ruchliwą szosę Janów-Nisko lub jak ktoś woli Lublin-Rzeszów. Po drugiej stronie przeszliśmy przez mostek na rzece Białej we wsi Pikule i dalej pomaszerowaliśmy na zachód w kierunku na wieś Świnki. Kluczyliśmy leśnymi drogami, cały czas wybierając mniej uczęszczane. Łatwiej maszeruje się po twardszych, ledwo przetartych dróżkach, niż po rozjeżdżonym przez pojazdy trakcie. Pogoda była nadal parna i wilgotna, wyciskająca poty. Robiliśmy więc pięciominutowe przerwy. Zapasy wody w manierkach malały szybko. Na szczęście nie brakowało leśnych owoców, jagód, borówek i jeżyn. Zebraliśmy też kilka grzybów.

Ominęliśmy leśną osadę Kalenne. Postanowiliśmy dotrzeć do wsi Osówek i dalej do stawów koło Malińca. Lawirując pomiędzy stawami i bagienkami, przedzierając się przez zarośla, skracaliśmy drogę. Po drodze trafiały się niewielkie trawiaste łączki. Na jednej z nich zrobiliśmy dłuższy, może półgodzinny odpoczynek. W końcu wyszliśmy na trakt Gwizdów - Osówek. Ominęliśmy wieś i dotarliśmy do malinieckich stawów. Tam chętni skorzystali z kąpieli. Po półgodzinnym odpoczynku zawróciliśmy na południe i omijając zabudowania wsi Osówek i Gwizdów skierowaliśmy się na Bagno Imielty Ług. Na skraju Gwizdowa uzupełniliśmy zaopatrzenie. Imielty Ług jest rozległym zarastającym bagniskiem. W jednej trzeciej jest to wielki staw, reszta to torfowisko porośnięte miejscami karłowatą sosną. Od południowego zachodu wał wydmowy blokuje spływ wód. Przez środek przechodzi długi, kilometrowy półwysep dużo wyższy od otaczających bagien. Można dostać się tam także groblą.

Na półwyspie zakończyliśmy dzisiejszy 35 km etap. Każdy upichcił sobie obiadokolację. Zanocowaliśmy pośród wysokich sosen, na ciepłym nagrzanym igliwiu. Kilka krzaków jałowca osłaniało nas od wiatru, który całą noc ciągnął od zachodu. W nocy przeleciał niewielki deszczyk, który nawet nas nie zmoczył.

 

Dzień trzeci

Wstaliśmy około siódmej. Okazało się, że od wczesnego ranka na bagno przyszły (i przyjechały!) ekipy zbieraczy żurawin. Nie robiliśmy śniadania. Zwinęliśmy się i szybkim marszem trasą wąskotorówki poszliśmy na zachód. Po kilku kilometrach skręciliśmy na północ, by znów skręcić na zachód w oś stawów rozciągających się pomiędzy dawnymi gospodarstwami rybackimi Świdry i Siembidy. Po drodze opychaliśmy się przepysznymi jeżynami, jakie tylko tam rosną. Około godziny dziewiątej dotarliśmy na koniec stawów, gdzie chętni skorzystali z kąpieli, a wszyscy z półgodzinnego wypoczynku. Potem przemieściliśmy się nad nieduże leśne źródełko o wodzie pachnącej siarkowodorem. Tam, pod parasolem grabów i jarzębin, ugotowaliśmy obiad. Posiłki każdy przygotowywał sobie sam, wedle gustu i potrzeb. Tym razem jednak Robert uraczył wszystkich potrawką z grzybów. W cieniu nad źródełkiem odpoczywało się bardzo przyjemnie, a po obfitym obiadku taki dłuższy odpoczynek był nam niezbędny.

W dalszą drogę wyruszyliśmy około piętnastej. Przekroczyliśmy mostek na rzece Łukawicy i skręciliśmy na północ, przez wieś Janiki, w kierunku wsi Bania. Ten odcinek prowadził przez najpiękniejsze drzewostany. Mijaliśmy ogromne dęby i buki, wysokie jodły, świerki. Podszycie także było tu gęste i ocieniało drogę. Częściej niż w innych miejscach napotykaliśmy też świeże tropy jeleni i saren. Bardzo dobrze, że ustanowiono tu rezerwat. Koło wsi Bania na drodze spotkaliśmy dwa tchórze, z daleka wyglądały jak bure koty. Spod nóg poderwało się też kilka dziczków. Pognały w gęste zarośla.

Po półgodzinnym odpoczynku przekroczyliśmy szosę koło wsi Bania. Skierowaliśmy się na północny zachód tak, by trafić na groblę stawów na Wilczowie. Są to zarośnięte roślinnością wodną stawy, ułożone pomiędzy dwoma groblami jakby pomiędzy ramionami litery V. Z obu stron ciągną się bagna i, jeżeli nie uda się trafić na groble, włazi się w bagno. Szliśmy wzdłuż stawów. Grobla skończyła się i weszliśmy w świeży bór sosnowy. Cały czas kierowaliśmy się na północny zachód, by wyjść na tzw. Zimową Drogę. Dawniej ta trasa była dostępna tylko zimą, obecnie po tamtych bagnach niewiele zostało; nieco inny podszyt, z wysoką trawą i krzakami łochyni i "antymolowego" bohonnika. Po kilku kilometrach charakter lasu wyraźnie się zmienił. Wkroczyliśmy na wyższy teren. Ta część lasu jest pofalowana dawnymi wydmami. Nie ma tu jodeł. Przeważają sosny, wśród nich jałowce. Takim lasem dotarliśmy do Zaklikowa. Na rynku uzupełniliśmy wodę i odpoczęliśmy. Do tej pory przeszliśmy już na pewno ponad setkę kilometrów i to się już czuło.

Na nocleg pomaszerowaliśmy dalej na zachód, łąkami, wzdłuż rzeki Sanny, do miejsca, gdzie od północnej strony łąki graniczą z lasem. Tam, na niewielkim wzgórzu pod puszystymi sosenkami znaleźliśmy dogodne miejsce na nocleg. Dzisiejszy odcinek liczył sobie jakieś 35 km.

 

Dzień czwarty

Ta noc była najchłodniejsza, więc nie śpieszyliśmy się z opuszczeniem śpiworów. Dopiero gdy po wschodzie słońca powietrze zaczęło się ogrzewać, a wścibskie sójki swym ostrym wrzaskiem nie pozwalały na dalsze spanie, obudziliśmy się. Było około ósmej. Pobliska rzeka zapewniała komfort porannej toalety. Bez pośpiechu upichciliśmy porządne śniadanie, każdy według swego gustu. Około dziesiątej wyruszyliśmy na dalszą trasę. Robert, Rafał i Monika musieli niestety wracać już do Lublina. Rozdzieliliśmy się - oni poszli na wschód, w kierunku Zaklikowa, Przemek i ja w przeciwną stronę, dalej na zachód, w kierunku Wisły.

Lasy po prawej stronie Sanny są położone na wyższym i bardziej pagórkowatym terenie. Więcej tu rośnie drzew liściastych, grabów, dębów, buków. Dalsza nasza trasa prowadziła najpierw na zachód, potem na północny zachód. W praktyce było to albo na północ, albo na zachód. Staraliśmy się przejść lasem pomiędzy stawami koło wsi Zawólcze a wsią Baraki. Tuż przed wsią Baraki dotarliśmy do rzeczki Karasiówki. Płynęła pod wysokim na dwadzieścia metrów stromym zboczem. Tam, nad samą rzeczką zrobiliśmy sobie odpoczynek i ugotowaliśmy obiad. Dalsza trasa na północ wyprowadziła nas z lasu na otwartą przestrzeń. Szliśmy łąkami omijając drewniane chatynki. Przed nami od północy rozpościerały się wzgórza Wyżyny Lubelskiej. Byliśmy około stu metrów niżej. Krajobraz był ładny, ale chcieliśmy wrócić do lasu. Interesowały nas Szczeckie Doły, leżące na północny zachód od nas. Wkroczyliśmy na Wyżynę Lubelską i od razu było widać zmianę. Zmieniła się gleba. Zamiast piasku pojawił się less a także wapienne kamienie. Szczeckie Doły są właśnie takimi lessowymi wąwozami wyrytymi przez wody. Różnice względne wysokości miejscami sięgają kilkudziesięciu metrów. Cały ten labirynt porasta las liściasty, głownie graby. Pod nimi zielenią się kobierce paproci i roślin które tak pięknie kwitną wiosną: zawilców, przylaszczek. W wąwozach panuje chłodny mrok. Szczeckie Doły są rezerwatem, o czym informuje tabliczka. Sęk w tym, że nie bardzo wiadomo, jak się po nim poruszać. Drogi giną, pozostaje labirynt wąwozów. Plątaliśmy się w nim ponad trzy godziny i nasz początkowy zachwyt szybko się skończył. Osiągnęliśmy najwyższą część tego lasu i znów musieliśmy poszukać dogodnej drogi, by z niego zejść we właściwym kierunku. Preferowaliśmy cały czas północny zachód, by znaleźć się w okolicach Gościeradowa, idąc jak najdłużej lasem. Pogoda na szczęście była wspaniała; wiał chłodny orzeźwiający wiaterek. Wreszcie wyszliśmy na otwartą przestrzeń w okolicach Wólki Gościeradowskiej. Przed sobą mogliśmy zobaczyć na horyzoncie wzgórza po drugiej stronie Wisły. Wyszliśmy na szosę Salomin-Gościeradów i schodziliśmy nią w dół tak długo, aż zobaczyliśmy wieżyczkę kościoła w Gościeradowie. Nazajutrz mieliśmy stamtąd wrócić do Lublina. Na wzgórzu znaleźliśmy miniaturowy zagajnik sosenek-samosiejek i brzózek, a w środku, na małej polance kilka niedużych sosenek - miejsce w sam raz na nocleg; osłonięte od wiatru i zupełnie niewidoczne. Przedtem jeszcze zrobiliśmy kolację i zagotowaliśmy herbatę w termos. Rano nie zamierzaliśmy już tracić czasu na gotowanie. Ten ostatni etap miał być najkrótszy, ale także okazał się trzydziestokilometrowy.


Dzień piąty

Wstaliśmy o siódmej. Śniadanie i spakowanie się trwało chwilkę. Pomaszerowaliśmy do Gościeradowa, gdzie po krótkim oczekiwaniu udało nam się trafić autobus do Lublina.

I tak się skończył pierwszy Rajd "Szlakiem Wilków".

Następny poprowadzę troszkę inną trasą, zaczynając od Puszczy Solskiej w okolicach Górecka Kościelnego. Następny, bo mam nadzieję, że będą chętni by znowu powędrować razem?

Andrzej